Biegła co sił w nogach. Chłopiec zaczął już jej ciążyć. Jak gdyby z każdym krokiem ważył więcej. Nie wiedziała gdzie biec, nie odważyła się jednak odwrócić. Zatrzymała się tylko dosłownie na sekundę, już po za granicami miasta, by zorientować się w otoczeniu. Gdzie oni mogli się podziewać? Gdy już miała się całkowicie załamać, chłopiec wyciągnął rączkę i wskazał palcem w jakiś punkt, w środku lasu. Maggie, nie wiedziała dlaczego, ale czuła, że dziecko jest wyjątkowe, obdarzone jakimś darem i może mu zaufać. Chwyciła go mocniej i pobiegła we wskazanym kierunku. Miał oczywiście rację, gdyż jakieś dwieście metrów dalej znalazła stosunkowo mały, lecz wysoki, drewniany domek. Nie zastanawiając się czy to właściwy dom, od razu bez pukania weszła do środka. Z początku nie mogła wydusić z siebie słowa, próbowała złapać oddech. Wszyscy byli przerażeni. Jej obecność musiała o czymś świadczyć. Postawiła w końcu chłopca na podłodze, któremu uśmiech nie schodził z ust i zrobiła kilka kroków do przodu. Zaczęła się niebezpiecznie chwiać, więc Charlie momentalnie znalazła się przy niej, by ją podtrzymać.
-Maggs... co się stało? Gdzie Brandon? Miałaś się z nim spotkać...- odezwał się Carter z lekkim niepokojem. Dziewczyna tylko pokręciła lekko głową. Uchyliła usta, lecz nie wydobyło się z nich żadne słowo. Była cała roztrzęsiona. Zastanawiała się, przez jak długi czas ktoś inny "zamieszkiwał" w wampirze. Dopiero po kilkunastu sekundach zdołała się uspokoić. Spojrzała na wyczekującego Cartera i odpowiedziała w końcu:
-To nie Brandon...-zrobiła krótką pauzę, po czym kontynuowała- Widziałam...widziałam w odbiciu kogoś innego. Nie jestem pewna, ale to chyba...Michael.
Nikt nie zdążył zareagować, ponieważ od razu po jej słowach ktoś zaczął głośno klaskać. Wszyscy odwrócili się w tamtą stronę. To był oczywiście Michael. Opierał się o drzwi i wpatrywał w nich z triumfalnym uśmiechem.
-O nie! Zdemaskowaliście mnie- krzyknął, robiąc przerażoną minę. Po chwili jednak roześmiał się. Jack i Carter zareagowali natychmiastowo i chwycili go w żelaznym uścisku. O dziwo Michael nie wyrywał się. Celowo dał się złapać, co nie umknęło uwadze wampirów.- Szczerze powiedziawszy, jestem zdziwiony, że dopiero teraz się zorientowaliście. Głupie tępaki. A ty, maleńka, w łóżku nie da się ciebie odróżnić od Margarett.
Uśmiechnął się do niej jednoznacznie i mrugnął. Jak już mieli mu skręcić kark by go obezwładnić, Maggie ich uprzedziła. Zacisnęła zęby z rozpaczy, jednak głównie ze złości, a w jej oczach pojawiły się znajome ogniki. Błyskawicznie zbliżyła się i za jednym zamachem skręciła mu kark. Gdyby jej nie odciągnęli, zapewne jeszcze odcięłaby mu głowę. Na szczęście Charlie przytrzymał ją i wyprowadził z pokoju natychmiast. Temperatura ciała dziewczyny wzrastała wraz z nadmiarem złości. Charlie jednak, nie zważając na ból, trzymał ją cały czas. Dopiero, gdy jęknął z bólu, Maggie zorientowała sie jaki ból musi mu sprawiać, więc przestała się rzucać. Wampiry natomiast nie traciły czasu. Posadzili go na krzesło, po czym przywiązali do niego linami, nasiąkniętymi wodą święconą. Nikt nie powiedział tego na głos, ale było jasne, że trzeba odprawić egzorcyzmy. Wszyscy także wiedzieli, że sprawi to ból Brandonowi.
Annie wyjęła z torby opasłą książkę i zaczęła ją studiować. Następnie poleciła im by porozkładali świece wokół Brandona i zapalili je. Zaś ona sama narysowała kredą okrąg przyozdobiony różnymi symbolami, takimi jak w książce. W tym czasie Charlie próbował nakłonić Maggie by jednak została w pokoju, by tego nie oglądała.
-Muszę przy tym być. Bez dyskusji.- powtarzała cały czas próbując się przebić przez niego.
-Nie wiesz o czym mówisz. Nie chcesz patrzeć na jego cierpienie...- odpowiedział opierając się plecami o drzwi. Maggie na chwilę przestała się z nim siłować i tylko zmierzyła go chłodnym spojrzeniem.
-Jeśli w tej chwili nie odsuniesz się, przejdę przez te drzwi siłą. Wiesz, że mnie nie powstrzymasz.- wycedziła przez zęby, ponownie denerwując się. Charlie przywarł tylko nieco bardziej do framugi, nie rezygnując ze swojego celu. Gdy dziewczyna już miała przejść do czynów, do środka wtargnął Carter, niemal przewracając chłopaka.
-Maggs, musisz wracać do miasta. Anioły mogą wrócić lada moment. Jeśli już tam nie są. Już i tak tutaj jesteś za długo.
-Nie.- zaprzeczyła energicznie.- Muszę się upewnić, że nic mu nie będzie. Jeśli teraz bym poszła, myślałabym tylko o nim, a wtedy wszystko na pewno się wyda.
Zanim Carter zdążył odpowiedzieć coś równie uargumentowanego, rozległ się krzyk, nie kogo innego jak Michaela. Teraz już nie czekała na nic, nie wdawała się w zbędne dyskusje tylko weszła do przedpokoju. Jack trzymał w dłoni butelkę, w której znajdowała się woda święcona. Zapewne właśnie to spowodowało jego wrzask, gdyż nad wampirem unosiła się para, a na dłoniach widoczne były czerwone rany.
-Przestańcie!-krzyknęła, zanim zdążyła ugryźć się w język. Widząc ukochanego, trudno było jej uwierzyć, że w tej chwili jest to ktoś inny. Mimo bólu, na jego ustach cały czas widniał ironiczny półuśmiech.
-Tylko na tyle was stać?- spytał, dysząc przy tym głośno. Przy każdym, najmniejszym ruchu ramion, srebrne łańcuchy raniły jego nadgarstki jeszcze bardziej. Annie nieustannie wypowiadała słowa egzorcyzmów w języku łacińskim. Ku zdziwieniu wszystkich Gigi zdawała się być najbardziej przestraszona. Siedziała skulona w kącie, bledsza niż zwykle.
-Drogi Carterze, może ty weźmiesz sprawy we własne ręce, hmm? Oni są do niczego. A ja, cóż, chcę opuścić to frajerskie ciało.- odezwał się ponownie, po czym spojrzał z pogardą na Annie. W rzeczywistości egzorcyzmu sprawiały mu potworny ból. Zdradzało to tylko strugi potu spływające po jego twarzy.
-Tak strasznie zależało ci na powrocie, a teraz już nas chcesz opuścić?- spytał ze stoickim spokojem Carter, przystępując kilka kroków. Zabrał butelkę od Jacka i oblał twarz Michaelowi, co wywołało kolejny krzyk. Skóra na policzkach zaczęła mu się topić, odkrywając mięśnie. Maggie z przerażeniem zakryła usta dłońmi. Charlie położył dłoń na jej ramieniu i szeptał jej co jakiś czas słowa uspokojenia. Michael odchylił głowę w tył i wybuchnął śmiechem. Następnie spojrzał rozbawiony na każdego z kolei i zaczął wraz z Annie mówić głośno słowa egzorcyzmów, momentami nawet podśpiewywując.
-Ja powrócę, Carter. Jak ja, Michael.- odpowiedział w końcu przekrzywiając lekko głowę, z lekkim zgrzytem w karku, co wywołało tylko dreszcze u pozostałych.- Wszystko już jest gotowe. Powrócę.
-Zakończmy to szybko.- szepnął wampir do Annie.
W tej samej chwili zaczęli wypowiadać owe słowa głośniej, z większym żarem. Rozległ się silny wiatr i wszystkie okna otworzyły się na oścież. Obrazy zaczęły spadać z hukiem na podłogę, a płomień świec momentalnie wzrósł. Michael momentalnie zaczął wyginać się w nienaturalnych pozach. Normalny człowiek na jego miejscu połamałby już chyba wszystkie koniczyny. Co jakiś czas było owszem słychać pęknięcia. Nikt nie był pewien od jakiej to kości. Maggie nie mogąc już na to patrzeć, wtuliła twarz w tors Charlie'ego, zaciskając mocno powieki. Zaczęło już to trwać nieco za długo. Carter nerwowo wymieniał spojrzenia z czarownicą. No tak. Michael nie był typowym demonem, ani nawet typowym duchem. Umarł jako wampir, nie człowiek, a oni wykorzystywali egzorcyzm na uwolnienie człowieka. Chłopiec przyglądał się temu wszystkiemu z zaciekawieniem i niejaką satysfakcją. Jednakże gdy spojrzał na Maggie i zobaczył, że ta płacze, a jej ciałem wstrząsnęły drgawki, bez zastanowienia przekroczył kręg, podchodząc do Michaela. Carter zamarł. Przestał wymawiać zaklęcie, za nim też w ślad poszła Annie. Już miał jednym ruchem zabrać stamtąd chłopca, lecz dostrzegł coś w jego spojrzeniu. Coś intrygującego, jak gdyby wiedział dokładnie co robi. Gdy nastała cisza, przerywająca tylko przez ciche łkanie Maggie, Michael w końcu znieruchomiał. Tylko jego głowa przekręciła się lekko w stronę dziecka. Teraz nie była pełna ironii, a zmęczenia i bólu. Chłopiec dotknął koniuszkami palców jego zranionej dłoni i wyszeptał po łacinie "uwalniam cię". W tej samej chwili, wampir odchylił silnie głowę do tyłu, a świece zgasły, jedna po drugiej. Następnie zawiesił głowę i już się nie poruszył. Dopiero teraz Maggie odważyła się spojrzeć w tamtą stronę. Nie czekając na ich interwencję, ruszyła w stronę Brandona i ukucnęła obok niego.
-Brandon? Brandon, słyszysz mnie?- pytała z desperacją w głosie, nie przerywając jednak mozolnych prób rozwiązania go. Chwile później, Annie usiadła obok niej i zaczęła jej pomagać. Nikt nie odważył się odezwać. Nie wiedzieli czy mają traktować chłopca jako swojego sprzymierzeńca, czy się o bać. Na razie granica zacierała się. Głupio było tak stać i się patrzeć, więc Carter starł butem krąg i wziął dziecko na ręce. Oboje przyglądali się sobie, próbując się wyczuć nawzajem. Po kilku minutach Brandon był wolny, nadal jednak nieprzytomny. Jack pomógł im zanieść go na piętro i ułożyć na łóżku. Maggie usilnie stawała przy swoim, że zostanie i poczeka aż się obudzi. Ostatecznie jednak szybko opuściła swoje stanowisko na rzecz argumentów Joe'ego, który twierdził, że Brandon może nawet obudzić się za dwa dni. Zapewniał ją jednak, że żyje i zaopiekują się nim.
***
Maggie była wewnętrznie, dosłownie rozdarta. Jej myśli nie mogły ani na chwilę opuścić Brandona. Bała się czy aby na pewno obudzi się, a przede wszystkim, czy będzie sobą.Nie przejmowała się nawet za bardzo groźbą Michaela, że wróci. Najważniejsze było dla niej dobro ukochanego. Dochodziła już do miejsca "siedziby" aniołów, non stop próbując zapanować nad emocjami. Przy nich musiała być zimna i twarda. Trudno także było zamaskować czerwone ślady pod oczami spowodowane niedawnym wybuchem emocji. Miała nadzieję, że szczęście jej dopisze i serafów nie będzie jeszcze na miejscu. Niestety przeliczyła się. Siedzieli na kanapie i czekali właśnie na nią.
-Gdzie byłaś?- naskoczył na nią od razu Lucian, mierząc ją wzrokiem nieufnie.
-Przechadzałam się po okolicy, próbując wyczaić, czy aby nie ma gdzieś szpiegów, lub czy jacyś ludzie nie uwolnili się.- odpowiedziała, próbując usilnie by jej głos zabrzmiał obojętnie. Dłonie nadal jej drżały, więc splotła je na piersi.
-A więc wiesz coś o pożarze? -zapytała Lea z nadzieją. Nadal nikt nie ruszył się z miejsca, co nie wróżyło jej dobrze. Maggie pokręciła lekko głową, udając, że nie ma pojęcia o wtargnięciu tu Michaela, który prawdopodobnie go wywołał.
-Wszyscy mieszkańcy Noir Seraphin Hill zginęli. Jeśli ktoś się uwolnił, to przeżył. Jednak nie liczyłbym na to.- dopełnił Seth, wzdychając ciężko. Ku jej zdziwieniu, ta tragedia wywarła na nim duże wrażenie. Pewnie nie byłoby tak, gdyby oni byli tego sprawcami.
-Uważamy, że to twoim kumple za tym stoją.- odparł bez ogródek brunet.- A ty pewnie byłaś ich pośrednikiem. Zdrajca. Wiedziałem, że tak będzie. Wiedziałem, że można ci ufać.- to ostatnie słowa wykrzyknął, po czym zerwał się z miejsca i ruszył ku niej ze złością. Seth powstrzymał go jednym ruchem dłoni.
-Panuj nad sobą. Nie mamy żadnych dowodów. Po za tym to są twoje prywatne podejrzenia- powiedział ostro. Teraz, między nimi toczyła się wewnętrzna walka, nie wymagająca słów. Tylko Lea była, jak gdyby ponad tym. Podeszła do Maggie i chwyciła ją za rękę.
-Chodź, trzeba cię przygotować do inicjacji.- odparła, niezwykle przyjaznym tonem, po czym pociągnęła ją w stronę jednego z pokojów. Gdy tylko drzwi się zamknęły, anioły przestały się mierzyć spojrzeniami, a odetchnęli nieco. A przynajmniej Seth.
-Naprawdę myślisz, że nie maczała w tym palców?- zapytał Lucian, nie odrywając od niego wzroku.
-Wiem, że to ona i jej przyjaciele. Wiem takze, że odwiedziła ich dzisiaj, a jej miłosć do tego wampira wcale się nie skończyła.- odpowiedział spokojnie, wprawiając w zdziwienie serafa.
-To dlaczego...?
-Mógłbym jej to wyrzucić w twarz. Mógłbym powiedzieć coś w stylu, jeśli jesteś z nami, to zabij tego wampira. Ale nie zrobię tego, a wiesz dlaczego? Mamy ją, w końcu. A za chwilę przejdzie inicjację. Musimy skupić się na naszym głównym celu. Pamiętasz jeszcze jaki on jest, Lucianie?
-Zabić wszystkie to nadnaturalne ścierwo.
C.D. nastąpi...