wtorek, 24 grudnia 2013

Ogłoszenie

Ludzie, wiem, że mówiłam wam, że dodam dzisiaj jeszcze jeden rozdział. Jednak pisałam poprzedni do godziny pierwszej i jestem nieco wypompowana. Muszę naładować baterie i dodam kolejny rozdział NA PEWNO, nawet jeśli miałabym pisać do rana, jeszcze w tym roku :D
Chciałabym jeszcze coś wyjaśnić. Wiem, że nikt mi nie zarzuca, że ściągam skądś pomysły, ale ja sama dostrzegam, że jak już coś wymyślę nowego to coś podobnego pojawia się w Pamiętnikach Wampirów. Jak na przykład Katherine stała się człowiekiem i zaczęła się starzeć, tak Michael przestał być wampirem (stał się czymś innym) i sam zaczyna się "kruszyć", że tak powiem. Jak mogliście przeczytać dodałam rozdział o tym wczesniej niż pojawił się taki odcinek o Katherine. Mogę wam obiecać, że nigdy nie zerżnęłam żadnego pomysłu z Pamiętników (jedynie na początku mojej przygody z pisaniem, napisałam coś o werbenie, ale jak możecie zauważyć, zmieniłam to). Możecie mi nie wierzyć, ale taka jest prawda. Doprowadza mnie do furii, że cokolwiek nie wymyślę pojawia się to w Pamiętnikach. Nie wspomniałam o tym, że wcześniej, wcześniej (przed pojawieniem się tego motywu w serialu) wymyśliłam łowców, którzy sami sobie robią tatuaże gdy tylko zabiją jakiegoś wampira czy wilkołaka. Nie wykorzystałam tego pomysłu by nie było podejrzeń.
No, to chyba na tyle. Mam nadzieję, że mi wierzycie :D Między innymi dlatego ta część jest ostatnia, bo nie chcę by moje pomysły były coraz gorsze :) A oczywiście będą nowe opowiadania. Za to, co chwilę wymyślam coś nowego do mojego NOWEGO opowiadania i już nie mogę się doczekać aż to przeczytacie :D
Życzę wam raz jeszcze wesołych świąt i udanego Sylwestra :D

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Rozdział 3 part II

                                       [Witam, chciałam tylko napisać przedtem, że jest tam pewna niezgodność z historią, ale to sami uzgodnicie. Pomyślałam jednak, ze to jest opowiadanie fantastyczne a tam wszystko się może zdarzyć, prawda?:) To tak po pierwsze, a po drugie, możecie zauważyć tam pewne podobieństwa do niedawnych odcinków Pamiętników Wampirów, jednak zapewniam was, że wymyśliłam to już dużo wcześniej, więc nic nie zostało zerżnięte :) Co potwierdza chociażby fakt, że już wcześniej Jack "wariował" od wampirzej krwi:) Miłego czytania]                                    

Wszystko działo się w tym momencie jak w zwolnionym tempie. Widziałem jak lufa z Laurenca przesunęła się w moją stronę. Załadował pistolet i już miał nacisnąć na spust. Już dołączyłbym do moich kolegów. Odezwał się jednak we mnie instynkt przetrwania. Błyskawicznie chwyciłem Annie w pasie i obnażyłem kły. Dziewczyna wrzasnęła i zaczęła się wyrywać. Trzymałem ją mocno i przyłożyłem ostre niczym igły do jej bladej skóry cały czas patrząc na mężczyznę.
-Puść ją- wrzasnął, nie będąc już wcale taki pewny swego. Dłoń w której trzymał broń zaczęła mu drżeć. Naprawdę bał się o córkę, widziałem to w jej oczach. Po chwili dodał ciszej- Proszę.
-Gdzie jest Jack?!- spytałem groźnie. Czułem się nieco winny, że akurat ją wykorzystałem jako kartę przetargową. Była dobra, chciała nas zrozumieć. Prawdopodobnie po tym zdarzeniu już nigdy nam nie zaufa.
-Nie wiem o kim mówisz. Nie wiedziałem, że takim jak wam nadaje się imiona.- odparł pogardliwie. Mimo iż czuł strach o córkę, nie potrafił sobie odmówić takich uwag skierowanych do najbardziej przez siebie nienawidzonej istoty. Carter jednak nie patyczkował się. Przybliżył usta jeszcze bliżej, po czym lekko drasnął jej nieskazitelną szyję tak, że naczynko krwionośne pękło a po jej skórze wolno zaczęła toczyć się ciepła krew.
-Nie prowokuj mnie.- wycedził przez zęby, po czym zacisnął uścisk.- Chcesz, żebym zaczął jej łamać palce?! Każdy po kolei na twoich oczach? Wierz mi, mam jeszcze nieco siły. To jak będzie?
Mężczyzna widocznie walczył ze sobą w środku. Z jednej strony bał się o życie córki, ale z drugiej, dając mu to czego chce, strona ciemności wygra. Jednakże widząc krwiopijcę zlizującego krew z jej szyi, już się nie zastanawiał.
-Dobrze, dobrze. Tylko nie rób jej krzywdy.- odpowiedział z desperacją w głosie, po czym nie odwracając się za siebie ruszył w kierunku drzwi. Bez zastanowienia udałem się za nim, nie puszczając czarownicy, jednak nieco rozluźniając uścisk.
-Wybacz.- szepnąłem jej do ucha, nie będąc pewny czy nawet usłyszała. Jedna myśl mi chodziła po głowie. Skoro rzeczywiście była czarownicą, dlaczego nie próbowała się bronić? Nadzwyczajnego strachu również w niej nie dostrzegłem. Może nie była aż tak bardzo po stronie ojca jakby się mogło wydawać? Przez dłuższą chwilę podążaliśmy wzdłuż korytarza. Nic się tutaj nie zmieniło. Tylko wszystkie obrazy, które przyozdobiały wnętrze zniknęły. Widząc to wszystko czułem obrzydzenie i wzgardę względem rasy ludzkiej. Chyba po raz pierwszy miałem ochotę im wszystkim odrąbać głowy. W końcu, gdy już zaczynałem tracić cierpliwość mężczyzna otworzył kolejne drzwi i stanął obok. Nie wszedł pierwszy, co powinno wzbudzić we mnie podejrzenia, jednak kompletnie straciłem czujność, gdy wewnątrz ujrzałem Jacka. Leżał na jednym spośród trzech żelaznych, szpitalnych łóżek,a jego nadgarstki i kostki przywiązane były skórzanymi pasami. To nie wszystko. W okół łóżka pozostawiane były rozmaite urządzenia których nawet nie potrafiłbym nazwać, a do jego głowy przyczepione były małe druciki. Mimo iż Jack był nieprzytomny, jego twarz wyrażała ból. Poluźniłem uścisk na tyle, że Annie zdołała mi się wymknąć, jednak obeszło mnie to. Odnalazłem przyjaciela. Gdy tylko dziewczyna znalazła się w ramionach ojca, mógł on w końcu podjąć jakieś kroki. Zdążyłem zrobić zaledwie kilka kroków w kierunku Jacka, gdy nagle poczułem przeszywający ból rozchodzący się po kręgosłupie i mięśniach. W kilka sekund cały zesztywniałem, nie mogłem ruszyć nawet palcem. Było to niemożliwe, ale czułem jakby powoli każda cząstka mojego ciała obumierała. Próbowałem z tym walczyć. Mimo to, kilka sekund później już nic nie widziałem ani nie słyszałem i znalazłem się na podłodze. Nie miałem pojęcia co się przez te kilka godzin ze mną działo. Nie śniłem o niczym, nie widziałem tunelu oraz światła jak to miewają ludzie w czasie tak zwanej śmierci klinicznej. Ja po prostu tkwiłem w ciemności i mroku. "A więc to jest piekło", myślałem wtedy. Nie uważałem, że nie zasługuję na to miejsce. Żałowałem tylko, że nie zdołałem w porę uratować Jacka. Nie wiedziałem ile godzin czy dni minęło, ale w końcu obudziłem się. Chciałem od razu podnieść się, zorientować w sytuacji, jednak okazało się, że również jestem przywiązany i leżę na żelaznym łóżku obok Jacka i podobnie jak u niego przyczepione miałem o głowy małe druciki.
-Jack? Jack?!- zawołałem w nadziei, że  wampir się przebudzi. Na nieszczęście nie wypiłem wystarczającej ilości krwi by być w stanie oswobodzić się. Nie miałem pojęcia co to wszystko jest. Jakieś nieznane, skomplikowane urządzenia. A sądziłem, że to wampiry są bardziej do przodu. Cały czas próbowałem zbudzić Jacka, on jednak co jakiś czas wzdrygiwał się. Nagle usłyszałem kroki i po chwili do tajnego "laboratorium" wkroczył owy mężczyzna. Tym razem odziany był w biały fartuch. Widząc mnie przytomnego uśmiechnął się.
-No proszę. W końcu, już się bałem, że po tobie. A szkoda by było stracić tak cenny obiekt badawczy.- odezwał się, podchodząc do Jacka.
-O czym ty mówisz? Co to jest?- spytałem kompletnie wstrząśnięty. To pomieszczenie wyglądało jakby było z innej epoki. Pomijając fakt, że byliśmy związani i prawdopodobnie w niebezpieczeństwie czułem się tymi wszystkimi nowinkami przytłoczony. Doktorek sięgnął po ostry przyrząd, naciął mi lekko skórę, po czym pobrał kilka kropel mojej krwi do małego naczynka. Następnie wlał to do gardła Jacka.
-To, mój drogi, jest przyszłość. Nawet nie masz pojęcia co się tutaj dzieje. Wynaleźliśmy coś dzięki czemu nie będzie potrzebny ogień by coś oświetlić. Skończy się era ciemnych dni. A na dodatek prąd, bo tak to nazwaliśmy, może okazać się cenną bronią. Twój...towarzysz robi coś ważnego dla ludzkości. Poświęca swoją egzystencję by zniszczyć swój gatunek.
-To kompletnie nie ma sensu. Po za tym zmusiliście, uprowadziliście go- warknąłem, wyrywając się. Mężczyzna tylko roześmiał się co nieco pozbawiło mnie pewności siebie. Że niby Jack przyszedł tutaj dobrowolnie...? Nie, to było niemożliwe. Zbyt dobrze do znałem. Przez kolejne kilka godzin przeżywałem katusze, Musiałem patrzeć na to jak ten chory psychopata torturował tym nowym wynalazkiem mojego przyjaciela. Okazało się, że te druciki przewodziły prąd i prowadziły one bezpośrednio do mózgu. Za każdym razem, gdy mężczyzna pociągał za wajchę ciało Jacka wpadało w drgawki a on sam krzyczał w niebo głosy. Z czasem nie mógł już z siebie nic wydusić. Jedynie jego twarz wykrzywiała się pod wpływem bólu. To był jeden z najgorszych momentów mojego życia. W końcu, po kilku godzinach doktorek wyszedł bez słowa. Jack ponownie stracił przytomność, a nad jego głową unosił się dym. Z pewnością, gdyby był człowiekiem już dawno by nie żył.
-Jack, obudź się.- wołałem półgłosem, wykręcając się w jego stronę. Usiłowałem dosięgnąć jego dłoni i gdy już prawie mi się to udało znowu usłyszałem kroki. Nie był to jednak owy mężczyzna a Annie. Przez chwilę stała w przejściu i  wpatrywała się w nas z przerażeniem.
-Proszę, pomóż nam...- zaryzykowałem.- Przepraszam, że wykorzystałem cię, ale...- umilkłem, gdy ujrzałem, że dziewczyna już po pierwszym zdaniu, nie usłyszawszy przeprosin zaczęła rozwiązywać Jacka.
-Wiem, wiem.- wyszeptała tylko i gdy już skończyła z Jackiem zaczęła rozwiązywać mnie.- Nie miałam pojęcia co tu się tak naprawdę dzieje. Przepraszam.
-Nie masz za co przepraszać.- odpowiedziałem, ściskając na moment jej dłonie. Następnie skierowałem się w kierunku wampira i zacząłem nim potrząsać. Na szczęście, prawie natychmiast Jack odzyskał przytomność.
-Carter..? Carter?- spytał, nieco ochrypłym głosem, po czym podniósł się i przytulił mnie bratersko.
-Już dobrze, stary. Teraz musimy się stąd wydostać. Zaraz to się skończy.- powiedziałem, chcąc jakoś wzbudzić w nim ducha walki. Odwróciłem się w kierunku Annie i spytałem- Pomożesz nam?
Dziewczyna niestety nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż Jack zrobił coś całkowicie nieoczekiwanego. Rana na mojej ręce jeszcze nie do końca się zagoiła, pozostała tam zakrzepnięta krew. Nagle wampir pochylił się i ugryzł mnie w tamto miejsce powodując jeszcze większy krwotok.
-Jack...? Co ty..?- spytałem zszokowany wyrywając mu swoją dłoń, jednakże to już nie był on. Twarz wykrzywiła mu się w okropnie, obnażył również kły. Patrzył teraz na mnie jakbym był jego przekąską. Upadłem na podłogę i wycofałem się czym prędzej. Jack skoczył na równe nogi i zaczął zbliżać się ku mnie wlepiając swoje czerwone oczy we mnie. Nie zauważyłem stojącej za mną lampy. Ukradkiem przewróciłem ją, powodując wypłynięcie z niej nafty czego skutkiem był wybuch pożaru.
-Jack, przestań- krzyknąłem, chcąc go jakoś ominąć. Ogień rozprzestrzeniał się w przerażającym tempie i lada moment mieliśmy być odcięci od drogi ucieczki. Wszystko zaczęło się palić, wszystkie papiery, notatki oraz niezwykłe prototypy urządzeń. Wszystkie badania na nic.- Jack! To ja, twój przyjaciel. Carter!
Na nic były moje krzyki, zapewnienia. Jack zachowywał się jakby coś przejęło kontrolę nad jego ciałem. Nic w nim nie rozpoznawałem. Ku mojemu zdziwieniu, w momencie gdy już wampir miał na mnie skoczyć, Annie zagrodziła mu drogę. Podeszła do niego bez cienia strachu, co nieco wyprowadziło go z równowagi. Nadal jednak wyglądał potwornie.
-Już dobrze, Jack. Wszystko będzie dobrze.- powiedziała łagodnie, po czym podeszła jeszcze bliżej i położyła dłoń na jego policzku. Z jej dotykiem jego twarz powróciła do normalności. Ponownie był zdezorientowany.
-Co tu się, do cholery dzieje?!- wrzasnął ojciec Annie, który pojawił się własnie w laboratorium.- Moje badania! Wy, wy potwory.- dodał  i z furią rzucił się na nas. Mężczyzna jednak był bezbronny. Poślizgnął się i wpadł prosto w ogień. Dziewczyna wrzasnęła i już chciała pobiec do niego, zrobić cokolwiek, jednak Jack ją powstrzymał. Wszystko zaczęło się walić, powietrze robiło się coraz bardziej gęste. Odwróciłem się w kierunku drzwi jednak ta droga ucieczki była już odcięta. Zostało tylko okno. Annie nie była już w stanie ustać na własnych nogach, więc Jack wziął ją w ramiona i wyprowadził na zewnątrz. Nie zwlekaliśmy dłużej, tylko uciekliśmy najdalej jak potrafiliśmy.
Tutaj wypadałoby dopisać, że żyliśmy w trójkę długo i szczęśliwie. To niestety nie prawda. W naszych  życiach wszystko jeszcze nie raz komplikowało się, jednakże ta historia połączyła nas szczególnym więzią. Wszystkie notatki o prądzie zginęły w płomieniach, tak jak ich ówczesny wynalazca. Nie poszliśmy do przodu z nauką. Nastąpiło to dopiero w 1799 roku. Od tamtych czasów, 1492, Jack już nigdy nie był taki sam. Tylko nasza trójka znała tą mroczną tajemnicę, jego drugą twarz, która już niedługo potem miała ponownie zostać odkryta.
                                                                                                                            C.D. nastąpi
[Z tego faktu iż właściwie dzisiaj jest Wigilia, chcę wam życzyć spokojnych, zdrowych, wesołych świąt i bogatego Gwiazdora oraz udanego Sylwestra. Trzymajcie kciuki by udało mi się na dzisiaj, czyli na 24 skończyć dla was rozdział, jednakże pamiętajcie, jestem tylko człowiekiem :) Pozdrawiam :)]

wtorek, 17 grudnia 2013

Rozdział 3

    12.12.1492
Wszędzie był ogień, który zabierał ze sobą wszystko. Domy, pola, ludzi, a także i nas, wampiry. To były straszne czasy. Ujawnienie, wyjście do ludzi było chyba największym błędem wszech czasów. Nie zaakceptowali nas. Od razu uznali nas za wrogów i postanowili zgładzić. Ale wszystko od początku. Nazywam się Carter Lacour i jestem wampirem od jakichś dwustu lat. Mieszkam w małym miasteczku o nazwie Noir Seraphin Hill, gdzie to wszystko się zaczęło. Miasto stworzyło cztery serafy, które zstąpiły na ziemię by dać nowy porządek światu. W rzeczywistości chciały zniszczyć wszystkie nieczyste istoty. Z początku ludzie oddawali hołd boskim stworzeniom i tych właśnie nie tykali, jednak znaleźli się i ci, którzy byli zafascynowali wampirami i stawali za nimi murem. O dziwo takich osób znalazło się całkiem sporo. Część z nich pragnęła zostać jednym z nas. Gdy tylko serafy natrafiali na nieposłusznych szybko usuwali sobie ich z drogi. I to w bardzo brutalny sposób przed całym miastem. Ja wraz z moimi przyjaciółmi powstzrymalismy je co skończyło się śmiercią niektórych z nich. Ale to było kiedyś. Myślałem, że wszystko co złe już za nami. Jednakże to ludzie okazali się prawdziwymi potworami. W tych czasach ja i mój przyjaciel Jack wstąpiliśmy do armi pod przywódctwem króla Nowego Jorka, Josepha Steina. Z początku łatwa do przewidzenia walka, gdyż myśleliśmy, że ludzi łatwo pokonać, przeobraziła się w straszliwą wojnę. Nie obchodziły ich jednak tylko wampiry, a również demony, czarownice i wilkołaki. Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc posiadali coraz więcej informacji o nas, tak też znali już wiele sposobów na zgładzenie nas. Nie wywoływaliśmy w tych czasach strachu. Chcieli nas wszystkich wytępić. Gdy myśleliśmy, że gorzej być nie może, doszedł nam kolejny problem. Otóż coraz trudniej przyszło nam dogadywać się z wilkołakami. Kłótnie stawały się coraz bardziej zajadłe aż w końcu całkowicie się od siebie odizolowaliśmy, przestaliśmy sobie pomagać. Od tamtego czasu stali się naszymi równie groźnymi wrogami. W czasie wojny pomieszkiwaliśmy w byłych domach, a raczej barakach ludzi. Nie były to dogodne warunki, nie mieliśmy za bardzo jak i kiedy się żywić, ale musieliśmy jakoś to przetrzymać. Wygranie wojny było najważniejsze. Ludzie stawali się coraz bardziej cwani i w czasie, gdy nasi wychodzilismy na łowy, podstępem łapali naszych, po czym przed całym miastem przeprowadzali egzekucje. Strach było wychodzić, bo można było już nie wrócić. Postanowiłem prowadzić dziennik w tak trudnym czasie, by udowodnić jakimi potworami byli ludzie
     18.11.1492
W domu zostawało coraz mniej wampirów. Wykruszaliśmy się. Boję się, że możemy przegrać tą wojnę. Wtedy nasza rasa wyginie. Zastanawiam się czasami kto był gorszy, ludzie czy serafy. Jack również zaczął mnie niepokoić, zmienił się. Zastałem go raz siedzącego po zmroku, na dachu i wpatrującego się ślepo przed siebie. W wtedy po raz pierwszy wyznał mi coś.
-A może...oddalibyśmy się w ich ręce?- spytał, patrząc na mnie zmęczonym, pełnym głodu spojrzeniem.- Może nas nie zabiją.
-Jack, co ty. Nawet tak nie myśl.- przerwałem mu zaraz, zaprzestając tym samym jego samodestrukcyjnych myśli. Myślałem, że to były tylko wymysły, chwila zwątpienia. Niestety, myliłem się. Kilka dni później Jack wyszedł na polowanie i już nie wrócił. Nigdy tak naprawdę nie dowiedziałem się czy oddał się w ich ręce celowo czy został najzwyczajniej w świecie złapany. Grupą jaka z nas została wybraliśmy się na poszukiwania. Oczywiście początkowo nikt nie chciał się zgodzić na tak ryzykowną wyprawę w celu uratowania jednej osoby. Jednak ja byłem zdecydowany nawet oddać życie za przyjaciela. Zdołałam przekonać parę osób i w ostateczności poszliśmy wszyscy. Nie byliśmy aż tak silni przez to, że nigdy nie mogliśmy się tak do końca pożywić, więc zabraliśmy również siekiery, noże i inne ostre przedmioty. Wyszliśmy z naszej kryjówki późną nocą, ponieważ chcieliśmy ich zaskoczyć. Wiedziałem jakie są pobożne życzenia moich pobratańców. Chcieli wykorzystać moment i zabić tylu ludzi ile się da, zemścić się. Natomiast moim jedynym celem było uratować mojego przyjaciela.
Mimo iż w dalszym ciągu byliśmy wampirami, nie czuliśmy się wcale lepsi od zwykłych, jakby się wydawało, bezbronnych ludzi. Skradaliśmy się, trzęsąc się ze strachu. Baliśmy się własnego cienia. Po drodze napotkaliśmy tylko na dwóch strażników, których z łatwością wyeleminowaliśmy. Następnie rozdzieliliśmy się na dwie grupy. Jedni poszli w stronę wschodniego budynku, natomiast my udaliśmy się w kierunku głównego, gdzie jak przypuszczaliśmy znajdowała się zbrojownia. Niestety, bądź stety myliliśmy się. Tylko pierwsze przejście było wyposażone w różnego rodzaju strzelby nafaszerowane drewnianymi nabojami oraz flakonami z wodą święconą. Innych rodzaju broni nawet nie potrafiłem nazwać. Nie miałem pojęcia, że ludzie są aż tak do przodu. Przeraziło nas to, jednak musieliśmy teraz skupić się na naszej misji. Otwierając następne drzwi znaleźliśmy się w wielkim pokoju przypominający salon. Na środku stała wielka sofa a na przeciwko palił się kominek. Pomieszczenie to było nam bardzo dobrze znajome, gdyż niegdyś to my tutaj mieszkali. Wymieniłem jedynie znaczące spojrzenie z kolegami, po czym ruszyliśmy dalej. Nagle usłyszeliśmy kroki co najmniej dwójki osób oraz ciche szepty. Powstrzymałem ich w ostatnim momencie przed atakiem, nie do końca rozumiejąc co robię. Może po prostu, mimo wszystko chciałem uniknąć zbędnych ofiar? Było nas tam trzech, więc ukryliśmy się za długą, sięgającą ziemi, czerwoną zasłoną. Okazało się, że dwoma ludźmi, których wcześniej usłyszeliśmy byli dziewczyna, zapewne jeszcze niepełnoletnia i mężczyzna w średnim wieku. Po jego zachowaniu wywnioskowałem, że jest jej ojcem.Widząc tą nieco rozczulającą scenkę, cieszyłem się, że ostatecznie powstrzymałem ich przed atakiem.
-Ale ojcze, czy one naprawdę są takie złe? Nigdy nie mieliśmy tak naprawdę okazji by z nimi porozmawiać. Może...- mówiła entuzjastycznie, wymieniając to coraz kolejne argumenty za. Widocznie wcześniej przygotowywała się do ewentualnej rozmowy.
-Nie.- przerwał jej surowo, siadając na kanapie.- To potwory pragnące jedynie naszej krwi. Nie widziałeś tego co ja, nie widziałaś jak z zimną krwią zabijali naszych.- ojciec westchnął głośno, patrząc bezradnie na córkę.- Annie, skarbie. Mimo iż ty oraz twoja matka również nie jesteście do końca ludźmi, w przeciwieństwie do nich, żyjecie.
Po jego słowach wymieniłem zdziwione a zarazem przestraszone spojrzenia z moimi towarzyszami. Jak nie byli ludźmi to czym? Może kimś o wiele potężniejszym od nas? Po raz kolejny dziękowałem sobie, że jednak nie zdecydowaliśmy się na atak.
-Nie dziwi mnie to, że są na nas wściekli. W końcu odebraliśmy im ich domy- odpowiedziała złotowłosa, nie zadowolona z przebiegu rozmowy.
-Takim ścierwom nic się nie należy.- warknął, czerwieniejąc się na twarzy ze złości. Widocznie miał dosyć tej sprzeczności poglądów, więc odmaszerował bez słowa z pokoju. Dziewczyna, imieniem Annie zajęła miejsce ojca na kanapie i spojrzała pustym wzrokiem w ogień. Przez chwilę staliśmy bez ruchu. Nie byliśmy pewni co dalej. Gdyby tylko była człowiekiem moglibyśmy przemknąć obok niej bezszelestnie, niezauważalnie. Jednakże była czymś zupełnie innym. Zanim zdążyliśmy zrobić cokolwiek, usłyszeliśmy jej głos.
-Wiem, że tam jesteście. Wychodźcie.- mówiła to obojętnym tonem, nadal wpatrując się w rozpalone ognisko. Laurence i Adam spojrzeli na mnie pytająco, jak gdybym to ja był ich mentorem. Nie chciałem pełnić tej funkcji. Teraz ich życie spoczywało na moich barkach. Wiedziałem jedno, nie mogliśmy się ukrywać za tą kotarą w nieskończoność. W końcu, po dłuższej chwili zdecydowanym ruchem odsłoniłem zasłonę ukazując naszą kryjówkę. Nawet wtedy młoda panienka nie raczyła objąć nas wzrokiem. Zacząłem wolno kroczyć ku niej, a za mną moi towarzysze. Z każdym krokiem obawiałem się, że za moment wydarzy się coś strasznego. Gdy w końcu byłem już w stanie ujrzeć jej twarz, ogarnął mnie wstyd. Podczas gdy my byliśmy brudni i zaniedbani, Annie ubrana w elegancką sukienkę emanowała blaskiem i dostojnością. Także niewłaściwe wydawało mi się teraz stać i patrząc na nią jak równy z równym. Nie zastanawiając się nad tym co robię padłem przed nią na kolana i spuściłem głowę na znak szacunku. Być może nie byłem aż tak zbuntowany i nieokrzesany jak inne wampiry. Sądziłem, że zaraz Adam i Laurence uczynią to samo, niestety przeliczyłem się. Stali wyprostowani i dumni trzymając się swoich racji. Dla nich to wampir stał wyżej od marnego człowieka. Dziewczyna jednak nie zwracała na nich uwagi tylko na mnie. Po chwili wciągnęła niepewnie swoją kruchą dłoń i położyła na moim policzku. Jej ciepło i delikatność uderzyły mnie z taką siłą, że odruchowo wycofałem się.
-Nie...nie bój się mnie.- zaoponowała z pośpiechem, również osuwając się na kolana.- Ja sie ciebie nie boję.
-Niech panienka nie klęczy.- odparłem wstydliwie, unikając patrzenia jej w oczy.
-Wstanę, gdy ty wstaniesz.- powiedziała już śmielej, wyciągając ponownie do mnie dłoń. Dopiero po dłuższej chwili byłem w stanie spojrzeć w jej bursztynowe, ciepłe oczy. Nie widziałem w jej spojrzeniu ani krzty obrzydzenia a co dopiero strachu. Wstałem wolno, po czym ująłem najdelikatniej jak potrafiłem jej dłoń by pomóc jej wstać.
-Jak masz na imię?- spytała, patrząc mi prosto w oczy.
-Carter, pani.- odpowiedziałem, kłaniając się lekko. Widząc, że zaraz zada kolejne pytanie, tym razem ja przejąłem inicjatywę.- Wybacz mi, pani, że o to pytam...ale czym dokładnie panienka jest...?
-Czarownicą.- odparła bez zastanowienia, jednakże po jej minie widać było, że czuła iż zbytnio się pospieszyła.- Pochodzę z rodu Salem.
Nie było czasu na powolne poznawanie się czy oswajanie. W każdej chwili ktoś mógł wejść. Trzeba było wykorzystać okazję.
-Mój przyjaciel prawdopodobnie się tutaj teraz znajduje. Został porwany. Czy...czy mogłaby pani...czy panienka mogłaby mnie do niego doprowadzić? Byłbym dozgonnie wdzięczny.- mówiłem, nie spuszczając z niej wzroku i w dalszym ciągu trzymając jej dłoń. Jednakże zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć rozległ się huk, wystrzał z pistoletu. Odwróciłem się dokładnie w momencie gdy Adam padł na ziemię.
-Tato, nie!- wrzasnęła Annie, jednak na niewiele się to zdało. Zanim zdążyłem zareagować, rozległ się kolejny strzał tym razem wymierzony w Laurenca. Byłem bezradny. Teraz mogłem ratować tylko siebie...
                                                          Koniec częsci I
                                                                                                                           C.D. nastąpi...

[Witam:) Tak więc rozdział trochę odbiegający od głównej fabuły, chciałam wam jednak przybliżyć nieco przeszłość Cartera, Jacka i Annie. Pojawi się part II jeszcze w tym tygodniu. I przed świętami, bądź w samą Wigilię mam zamiar dodać jeszcze rozdział ala świąteczny, tak wyjątkowo :D Nie wiem czy wszyscy przeczytali wiadomość na fb, ale pojawi się nowy blog z całkiem nowym opowiadaniem. I być może już w styczniu, a najpóźniej pod koniec stycznia, gdyż wtedy mam ferie :) No to to na tyle, mam nadzieję, że się rozdział spodobał :) Pozdrawiam]

czwartek, 31 października 2013

Rozdział 2

Przez kilka dobrych minut nikt się nie odzywał. Wpatrywali się tylko w siebie nawzajem, czekając na ruch tego drugiego.
-Co ty tu robisz?- spytała po dłuższej chwili, nieco drżącym głosem.
-Mógłbym cię zapytać dokładnie o to samo- zauważył, uśmiechając się szerzej. Gdy wyszedł z mroku mogła w końcu zobaczyć go w całej okazałości. Prawa strona jego twarzy była oszpecona i nieco zdeformowana. Wyglądała jak poparzona. Widok ten spowodował, że Maggie zrobiła kilka kroków w tył. Na dłoniach miał czarne, skórzane rękawiczki, które zakrywały pokryte srebrem żyły.
-Co ci się stało? Dlaczego tak wyglądam?- zapytała z przestrachem.
-Niech się zastanowię- przyłożył kciuk do brody, przyjmując postawę myślącą, po czym wrzasnął znienacka.- Przez ciebie!
Chwilowo wyglądał tak przerażająco, że dziewczyna cofnęła się o kolejne kilka kroków. Zastanawiała się przez chwilę co zrobić, czy zacząć krzyczeć, czy może użyć swoich mocy. Teraz przecież nie była już tak bezbronna. Jednak zanim zdążyła cokolwiek zrobić, Michael zmienił swoją groźną postawę. Na jego twarzy ponownie zaczął wkradać się uśmiech. Wskazał na nią palcem i zaśmiał się, po czym kręcąc głową zaczął klaskać.
-Ale musze przyznać, że należą ci się brawa. No wiesz, za wskrzeszenie tego człowieka. Gdybym wiedział, że istnieją też także sposoby nie zabiłbym tylu ludzi. No nie... może bym zabił, w sumie, ale nie zawracałbym sobie głowy tak skomplikowanymi procedurami. Zgłosiłbym się do ciebie.- mruknął do niej, podchodząc bliżej.
-Dlaczego tak wyglądasz?- ponowniła pytanie, nie mogąc odwrócić wzroku od oszczepconej części twarzy. Michael wydawał się być nieobliczalny, w każdej sekundzie, bez powodu mógł wpaść w szał.
-Zaklęcie było niepełne, ponieważ wykazałaś się heroizmem i uratowałaś tego chłopca. Przez ciebie, ty głupia dziewucho, jestem teraz człowiekiem.- warknął, mierząc ją swoimi złotymi oczami. Zanim zdążyła coś odpowiedzieć, kontynuował- Owszem, posiadam kilka ponadprzeciętnych darów, jednak teraz jestem tylko plugawym, bezużytecznym, śmiertelnym człowiekiem. Tak to właśnie działa. Coś poszło nie tak, gdy mój kochany braciszek przywracał cię do życia i teraz jesteś serafem.
-Michael?!
Brandon stał w progu domu, bledszy niż zazwyczaj, wpatrujący się w brata jak w ducha.
-O wilku mowa.- mruknął do niej cicho, po czym uśmiechnął się szeroko do wampira.- Bracie, tak się cieszę, że cię widzę. Wiedziałeś, że twoja dziewczyna jest teraz nekromanką?
-Co jest, do cholery?- spytał, w błyskawicznym tempie znajdując się między Maggie a Michaelem. Całą swoją uwagę skupiał na bracie, nawet nie zauważył dużej torby, którą miała przy sobie.
-Skąd to zdziwienie? Przecież powiedziałem, zapowiadałem, że powrócę. I proszę, nie bądź kolejną osobą, która spyta dlaczego tak wyglądam, bo nie mam pojęcia. Psuję się...
-Mam to gdzieś. Po co przyszedłeś?- zapytał tak lodowatym i surowym tonem, że aż Maggie odsunęła się od niego.
-Daj spokój, jesteśmy braćmi. Musimy tzymać się razem. My...- Michael nie miał jednak szans dokończyć, gdyż tamten brutalnie mu przerwał.
-Opętałeś mnie! Zabawiałeś się z MOJĄ dziewczyną, będąc w MOIM ciele!- ryknął, kładąc duży nacisk na "moje". Po chwili pokonał odległość jaka ich dzieliła w wampirzym tempie i przyparł go do muru, po czym uderzył z całej siły w twarz.
-Brandon!- krzyknęła Maggie, biegnąc w ich kierunku. W tym samym momencie drzwi stodoły uchyliły się i stanął w nich zaskoczony Charlie. Wampir momentalnie puścił brata i z jeszcze większym zdziwieniem niż przed chwilą, spojrzał na chłopaka.
-Charlie?- spytał bezgłośnie. Tyle wystarczyło, by Michael mógł zaatakować. Zdjął rękawiczkę i przyłożył dłoń do czoła Brandona. Gdy tylko go dotknął, z opuszków palców wydobyła się srebrna łuna, a odgłos przypominał kopnięcie prądu. Brandon padł na ziemię. Wszystko trwało zaledwie kilka sekund. Zanim ktokolwiek zdążył coś zrobić, Michael podszedł do chłopaka i uczynił to samo. Z gardła Maggie wydobył się krzyk przerażenia.
- Coś ty zrobił?- Maggie rzuciła torbę i ukucnęła obok nich.
-Poraziłem ich prądem, a coś ty myślała?- odpowiedział, jak gdyby to było normalne. Widząc jej przerażone spojrzenia dodał uspokajająco- Nic im nie będzie.
-Oszalałeś?!- krzyknęła, teraz już na prawdę wkurzona. Wstała i popchnęła go z całej siły.- To człowiek. Nie można tak razić bezkarnie prądem. Przecież Charlie może tego nie przeżyć.
-Zadziwiające jest to, że nie martwisz się wcale o swojego chłopaka.- zatkał ją skutecznie Michael.- Myślisz, że dlaczego nasz przyjaciel Jack ma taką przypadłość?
-Co...?- spytała cicho, czując, że grunt usuwa się jej spod nóg.
-Nieważne, żartowałem.- odparł obojętnie, po czym chwycił ją za ramiona i przyparł do muru.- Nie mamy za dużo czasu. Carter i reszta pewnie już usłyszeli cały ten hałas. W skrucie, musisz mi oddać chłopca.
-Żebyś go zabił? Nie ma mowy.- żachnęła się, chcąc uwolnić się z jego uścisku, jednak ten nie dawał za wygraną.
-Słuchaj, możemy sobie nazwajem pomóc. Ja sprawię, że twój ukochany zapomni o dzisiejszych wydarzeniach żebyś mogła w dalszym ciągu ukrywać swojego kochanka. W zamian za to oddasz mi chłopca.
-Nie potrafisz tego.- odparła, już mniej pewnie.
-Potrafię. W taki sposób, bez portfela zapewniłem sobie apartament w mieście. No i chyba jakoś musiałem się tutaj znaleźć.-mrugnął do niej z uśmiechem. Gdy Maggie nic nie odpowiadała, wiedział już, że ma ją w garści. Mimo iż tego za bardzo nie rozumiał, postanowił wykorzystać jej słabość, Charlie'ego.
-A temu człowiekowi nic nie będzie, obiecuję. Osobiście dopilnuję, by doszedł do siebie.- gdy dziewczyna w dalszym ciągu nic nie mówiła, wyciągnął już ostatniego asa z rękawa- W porządku. Daj mi chłopaka, a powiem ci gdzie jest Jack.
Tym razem Maggie zainteresowała się bardziej. Spojrzała mu po raz pierwszy w jego złotawe oczy i uchyliła lekko usta.
-Obiecuję, że nie będzie cierpiał.- dodał, puszczając ją.
-Dobrze.- odpowiedziała, próbując zapanować nad drżeniem głosu.- Ale najpierw powiedz mi gdzie on jest.
-Na strychu.- odpowiedział krótko, bez wahania. Dziewczyna nie pytała już o nic więcej, tylko odwróciła się  i zaczęła iść w stronę domu. Michael uśmiechnął się do siebie triumfująco i zaciągnął chłopaka z powrotem do stodoły, po czym ruszył za nią. Nie zdążyli jednak nawet wejść do domu, gdyż Carter wychodząc prawie na nich wpadł.
-Tak to ja.- powiedział wymijająco Michael, spodziewając się, że za moment usłyszy swoje imię zakończone znakiem zapytania.
-Gdzie jest Damien?- spytała, chcąc już przejść do rzeczy. Dłonie drżały jej potwornie, odczuwała na przemian uderzenia gorąca i zimna.
-Damien zniknął. Nigdzie nie możemy go znaleźć.- odpowiedział, nie mogąc oderwać wzroku od oszpeconej twarzy Michaela.
-Jak to zniknął?- podniósł głos, wdzierając się siłą do środka. Pozorna dobroć i łagodność zniknęła tak szybko jak się pojawiła. Nagle szum wiatru zatrzasnął za nimi drzwi z łoskotem. Okazało się jednak, że nie był to wiatr a rozwścieczony Brandon, który trzymał już brata w żelaznym uścisku i próbował właśnie skręcić mu kark. Carter zareagował natychmiastowo. Błyskawicznie odciągnął wampira od swej ofiary. Musiał jednak trzymać go przez dłuższą chwilę, gdyż nie mógł się uspokoić. Gdy w końcu opanował się na tyle, że jedyną rzeczą jakiej pragnął nie było morderstwo swojego brata, Carter puścił go.
-On próbował mnie zabić!- wrzasnął wskazując na Michaela, który uniósł dłonie w geście poddania.
-Nie dramatyzuj. Tylko poraziłem cię prądem.- odparł już po raz drugi. Brandon wziął kilka głębokich oddechów, co było trochę paradoksalne, gdyż wampiry nie oddychały, jednakże ten ludzki odruch widocznie mu pomagał. ODwrócił się wolno w kierunku Maggie i spytał:
-Co się stało? Jakim cudem Charlie żyje?
-Charlie żyje?
-Gdzie on jest?
-Zamknąć się!- wrzasnął, co skutecznie uciszyło pozostałych. Nastepnie spojrzał wyczekująco na dziewczynę. Nie było sensu dalszego kombinowania i kłamania. Nadszedł najwyższy czas by wyznać wszystko. Przełknęła ślinę, nabrała dużo powietrza i tak po prostu wyrzuciła to z siebie.
-Tuż po śmierci Charlie'ego, gdy zabraliście go do stodoły, poszłam tam z księgą z zaklęciami i amuletem od Setha. Byłam tak zdesperowana, że nie myślałam trzeźwo...i rzuciłam zaklęcie wskrzeszające.
Maggie nie była w stanie spojrzeć w oczy wampirowi. Wiedziała, że to co zrobiła było w gruncie rzeczy złe i z pewnością będą jakieś konsekwencje jej wyrazów. Co nie znaczyło, że nie żałowała tego co zrobiła.
-Użyłaś zaklęcia?- odezwała się jako pierwsza Annie, występując przed szereg.- Jak mogłaś? Nie można tak sobie rzucać zaklęć na lewo i prawo, nie będąc czarownicą. A już na pewno nie zaklęcia wstrzeszające. Jak ono dokładnie się nazywało?
-Zaklęcie drugiej szansy- wyszeptała ze skruchą. Annie w odpowiedzi wypuściła tylko głośno powietrze z płuc, co świadczyło o tym jak poważne to było.
-Dlaczego nam nie powiedziałaś od razu?- spytał Brandon, gdyż tylko to go najbardziej obchodziło.
-Bo wiedziałam, że nie będziecie tym zachwyceni. Że nie powinnam tego robić. Brandon...
-Masz rację. Nie powinnaś była tego robić. To niebezpieczne i nierozsądne. Nie rozumiem jak mogłaś być taka głupia.- naskoczyła na nią znienacka
-A ty? Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego wskrzesiłeś mnie, skoro to takie niebezpieczne?- odpowiedziała mu odważniej, nie dając sobą pomiatać.
-Masz rację. Nie powinienem...- zanim zdżył zorientować się co tak naprawdę powiedział, było już za późno.
-A więc żałujesz, że to zrobiłeś? Że wskrzesiłeś mnie, że poznaliśmy się? Żałujesz, że mnie kochasz?!- krzyknęła ze złością, ale i rozpaczą.
-Ups.- szepnął Michael, obserwując to całe zajście z najdalszego kąta pokoju. Wyciągnął papieros z kieszeni i włożył go do ust, po czym zapalił.
-O czym ty mówisz? Oczywiście, że nie.- odpowiedział od razu, drżąc cały z gniewu. Nie wiedział na kogo bardziej się wścieka, na Maggie czy na Michaela.- Dlaczego chciałaś mu oddać chłopca? Przecież wiesz co by mu zrobił. Czego ci naobiecywał?- zapytał siląc się jeszcze na łagodność. Dziewczyna ponownie spuściła wzrok i zacisnęła usta w wąską linię. Tego nie mogła mu powiedzieć.
-Miałem sprawić, że zapomnisz, że widziałeś Charlie'ego- wyręczył ją Michael wypuszczając dym z ust.
-Co?!- spytał z niedowierzaniem, czując ponowny przypływ złości.- Chciałaś wydać małego chłopca na śmierć tylko po to by zataić swój mały sekret?
-To nie tak- próbowała jakoś uratować sytuację.
-A jak niby? Jak mogłaś chcieć zrobić coś takiego? Kim ty jesteś?
-A więc tak teraz jest. Gdy ty mordujesz wszystkich dookoła to jest w porządku. Tłumaczysz to swoją naturą, ale jeśli ja chcę zrobić coś złego w imię...- mówiła rozpaczliwie Maggie, próbując za wszelką cenę powstrzymać gromadzące się  łzy.
-Kłamstwa? To chciałaś powiedzieć?- zapytał sucho, bez emocji Brandon. Następnie spojrzał na nią niemalże z odrazą i dodał- Jesteście siebie warci, ty i ten mój braciszek.
Te słowa tak bardzo zabolały Maggie, że nie była w stanie już nic z siebie wydusić. Wpatrywała się w czarne, zimne oczy wampira próbując znaleźć w nich coś znajomego. Coś co widziała jeszcze godzinę temu, ale to wszystko przepadło. Po chwili wmapir ruszył w stronę brata, chwycił go za niechlujny, podarty płaszcz i pchnął go o drzwi, tak, że biedak niemalże się przewrócił.
-Wynoś się stąd. Nikt cię tu nie chce.- powiedział, wpatrując się w niego morderczym wzrokiem. Michael poprawił na sobie odzienie i zacisnął zęby. Ku zaskoczeniu wszystkich, wyglądał na naprawdę zranionego. Może bycie człowiekiem obudziło w nim także ludzkie instynkty. W tym samym momencie usłyszeli odgłos grzmotu. No tak, wszyscy zapomnieli na moment, że humory Brandona decydują o pogodzie.
-W porządku. Jak sobie chcesz.- odparł, po czym chwycił księgę z zaklęciami, która leżała na stole i wyszedł z domu.
-Brandon...- zaczęła, jednak ten nie patrząc już na nią, oddalił się w stronę najbliższego pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi. Zapadła cisza przerywana tylko odgłosami szalejącej burzy na zewnątrz.
-Powiedział mi gdzie jest Jack.- odezwała się, patrzac na Cartera.- Jest na strychu.
-To niemożliwe.- odpowiedział, marszcząc brwi.- Tutaj nie ma strychu.
-Tak mi powiedział. Mogłam się domyślić, że to kłamstwo.- odparła zrezygnowana, po czym kierując się do wyjścia dodała- Pójdę sprawdzić co z Charliem.
Zanim ktoś zdążył ją powstrzymać była już na zewnątrz. Burza rozjuszyła się już na dobre. Grzmoty uderzały niepokojąco blisko domu. Maggie nie zdziwiłaby się gdyby piorun trafił właśnie w nią. Zapewne burzy nie było nawet w miasteczku, tylko tutaj. Dziewczyna podeszła na sam środek ziemi, między domem a stodołą i uniosła rękę w górę, otwierajac pięść. Z jej dłoni wystrzeliła kula światła, a raczej ognia. Rozświetliła na moment gwieździste niebo, po czym zniknęła. Następnie zrobiła tak jeszcze raz i jeszcze raz, dołożyła również drugą dłoń i już po chwili kręciła się w kółko i wyrzucała swoją złość i rozpacz pod postacią ognia. Gdy już opadła z sił, zaczął padać deszcz. Pojedyncze krople zmieniły się w ulewę. Jeszcze przez chwilę Maggie leżała na ziemi, pozwalając przemoknąć całemu swojemu ciału. Zastanawiała się czy deszcz oznacza, że Brandon płacze. Czy to może tylko przypadek. Bo ona nie mogła płakać. Próbowała wydobyć z siebie jakikolwiek żal czy łzy, by móc sobie ulżyć, lecz najwidoczniej wszystkie łzy już wypłakała. W końcu, z niechęcią wstała i ruszyła wolno w kierunku stodoły. Otworzyła ciężkie drzwi i ku jej zaskoczeniu zobaczyła Michaela siedzącego w kącie z księgą na kolanach.
-Mogłabyś zamknąć drzwi? Nie jest tu za ciepło.- powiedział, próbując zapalić na nowo świeczkę. Maggie przez chwilę wyglądała, jak gdyby chciała go zapytać co tutaj robi, jednak ostatecznie zrezygnowała. Zamknęła za sobą drzwi i usiadła na wysokim posłaniu, gdzie obecnie spoczywał nieprzytomny Charlie. Dotknęła jego chłodnego policzka, po czym chwyciła go za rękę.
-Myślałam, że odszedłeś.- odezwała się, nie patrząc na niego. Michael w tym czasie przeglądał księgę, mając nadzieje, że znajdzie tam coś by sobie pomóc.
-Rozczarowana?-  spytał, spoglądając na nią.
-Okłamałeś mnie, prawda?
-Nie.- odpowiedział, nie dodając nic więcej, nie podając argumentów dlaczego ma mu wierzyć i o dziwo nie wątpiła w jego słowa.
-Wiesz, jeśli chcesz byc znowu wampirem, możesz użyć swojej specjalnej mocy przekonywania i nakłodnić do tego jakiegoś wampira- rzekła, nieco ironicznie, patrząc tym razem na niego.
-Nie jestem głupi. Szukam tutaj czegoś by zatrzymać ten proces.- odparł, wskazując na oszpeconą część swojej twarzy.- Z każdym dniem jest coraz gorzej.
-Co do prądu też mówiłeś prawdę?- spytała, po dłuższej ciszy. Spojrzała na Charlie'ego, po czym wstała i usiadła bliżej.- To może mu zaszkodzić? Dlatego Jack...taki jest?
-Słuchaj, Margarett. Szczerze? Powiedziałem tak dlatego by przykuć twoją uwagę. Owszem na Jacku były kiedyś przeprowadzane eksperymenty z użyciem prądu, ale to tylko mit. To, że go raz poraziłem, nie znaczy, że stanie się Rozpruwaczem 2.0.- odpowiedział, odkładając księgę na bok. Zanim Maggie zdążyła coś powiedzieć rozległ się najpotężniejszy chyba tego wieczoru grzmot. W tym samym momencie płomyk ze świeczki zgasł, a Charlie podniósł się i otworzył oczy, które podobnie jak poprzednio były czarne.
-Charlie?- spytała, nieco zlękniona. Ten jednak nie odpowiadał. Zachowywał się jak lunatyk. Wstał, niczym automat i skierował się w stronę wyjścia. Następnie otworzył sobie drzwi i wyszedł na zewnątrz.
-Coś ty zrobił?!- wrzasnęła na Michaela ze złością, porywając się z miejsca i biegnąc za chłopakiem.
-Co ja zrobiłem? To ty go wskrzesiłaś.- odpowiedział, po chwili doganiając ich.
                                                                              ***
Brandon cały czas siedział zamknięty w pokoju. Nie wynurzał się ani na moment, nie rozlegał się również stamtąd żaden dźwięk. Natomiast Annie, Gabrielle i Carter zgromadzili się z kuchni by omówić sprawy. Nie wiedzieli jakim cudem udało się Maggie wskrzesić chłopaka, nawet bardzo potężna czarownica mogłaby mieć z tym problem. No i sam Mchael był dla nich zagadką. Gabrielle jako pierwsza udała się do swojego pokoju, na górę z pretekstem bólu głowy. Tak naprawdę nie uśmiechało jej się uczestniczenie w tym, nie czuła, że to są jej problemu. Tak na prawdę czuła sie trochę jak piąte koło wozu. Gdy Carter też już chciał udać się na górę, przestraszona Annie go zatrzymała.
-Słuchaj, Annie może grozić niebezpieczeństwo.- powiedziała szeptem, patrząc mu w oczy.- To nie jest tak, że każdy byle śmiertelnik czy wampir może sobie użyc jakiegoś zaklęcia. Trzeba wziąć za siebie konsekwencje.
-Myślałem, że to mit. Z Brandonem wszystko gra.- odpowiedział, marszcząc brwi.
-Ja też tak myślałam. Ale czy widziałeś Michaela? Jego, klątwa już dopadła. Będzie z dnia na dzień wyglądać coraz gorzej. To nie jest kwestia tego, że udało się uratować chłopca.
-Maggie też to spotka?
-Nie... Za wskrzeszenie człowieka musi odpowiedzieć swoim życiem. Równowaga musi zostać zachowana. Carter, ona umrze.
Carter nie zdążył nic powiedzieć, gdyż w tym momencie usłyszeli kroki zmierzające na górę. Myśleli, że to Brandon, jednak ujrzeli kroczącego z nogi na nogę Charlie'ego, a za nim przybiegli Maggie i Michael. Carter chciał go zatrzymać, jednak ten widocznie szedł w jakimś okreslonym kierunku. Wolno wszedł na samą górę. Wszędzie zrobiło się ciemno, jednym źródłem światła były błyskawice rozświetlające na kilka sekund pomieszczenia. Chłopak wszedł do małej biblioteczki znajdującej się na samym końcu korytarza i przez chwilę stał bez ruchu.
-Charlie..- powiedział niepewnie, chwytając go za ramię. Charlie, nadal jakby w transie, robił swoje. Wyjął jedną książkę z półki i w tym samym momencie, półka znajdująca się na przecwko przesunęła się w prawo ukazując sekretne przejście prowadzące do góry.
-Mówiłeś, że nie ma tutaj strychu.- szepnęła Maggie.
-Nie wiedziałem.
Charlie oraz reszta ruszyli do góry. Każdy stopień wydawał przeraźliwe skrzypienie, które powodowało gęsią skórkę. Znaleźli się na obszernym, lecz nieco niskim strychu. Wszędzie leżały antyki, stare meble oraz przedmioty. Większość z nich przykryte było czerwoną płachtą. Na ścianie widział wielki obraz, ciągnący się od podłogi do sufitu. Charlie stanął przed nim i już się nie poruszył.
-Co dalej?- spytała Annie i podeszła do chłopaka. Pomogła mu się troszkę przesunąć, po czym sama przyjrzała się obrazowi. Przedstawiał on rodzinę; kobietę siedzącą na krześle, dwoje dzieci obok i mąż z tyłu. Dziewczyna lekko dotknęła obrazu. Usłyszeli ciche kliknięcie i obraz uchylił się. Były to drzwi, prowadzące do jakiegoś sekretnego pokoju. Otworzyła je i wręcz zamarła. W środku odwrócony do nich tyłem siedział Jack na bujanym fotelu, który wydawał z siebie lekkie skrzypnięcia. Wampir siedział bez ruchu, wpatrując się w lekko uchyloną szafę stojącą na przeciwko niego. NAtomiast obok niego siedział na podłodze chłopiec, Damien, bawiący się samochodzikiem. Nucił sobie cicho, a gdy ich zobaczył pomachał im radośnie. Annie bardzo wolno podeszła do Jack i położyła mu dłoń na ramieniu.
                                                                                                                      C.D. nastąpi

niedziela, 20 października 2013

Rozdział 1

Początek końca. Tak można by było nazwać ów dzień, w którym to istoty ciemności wraz z człowiekiem zwyciężyli nad istotami światła. Jednak to była tylko bitwa. Wojna nadal trwała i nie zanosiło się na jej koniec. Nasi bohaterowie nie mieli o tym pojęcia. Na razie świętowali zwycięstwo nad serafami. A przynajmniej większość z nich. Gigi poległa ratując Charlie'ego. Jack uciekł gdzieś ogarnięty szałem krwi wampira w swoich żyłach. Kto wie gdzie się teraz znajdował i co robił. No i jeszcze Maggie i Charlie. Dziewczyna nawet nie zdawała sobie sprawy z tego jak silny przedmiot znajdował się w jej posiadaniu. To nie mogło się dobrze skończyć. Niestety emocje wzięły górę. Maggie drzemała sobie oparta o klatkę piersiową Charlie'ego w czasie gdy on sam zdołał się już obudzić.A raczej poprawnym określeniem byłoby, powstał z martwych. Nie wszystko jednak poszło zgodnie z planem. Otwierając po raz pierwszy oczy całe jego białka zaszły czernią. Nagle zrobiło się głucho, nie dobiegał tutaj nawet najmniejszy dźwięk. Charlie z początku myślał, że stracił słuch. Ziewnął kilkakrotnie by odetkać uszy, lecz nie to było źródłem problemu.Obok niego nie leżała już dziewczyna, był całkiem sam. Chciał się podnieść, lecz nie mógł się ruszyć. Jakaś niewidzialna siła przyciskała jego klatkę piersiową do posłania. W pewnym momencie aż zabrakło mu tchu. Zdołał lekko unieść głowę by rozejrzeć się, na tyle ile mógł, po pomieszczeniu. Było tak przeraźliwie cicho i ciemno. Nagle usłyszał szepty z najciemniejszego kąta stodoły.
-"Kto tam jest"- próbował powiedzieć, lecz z jego ust nie wydobył się nawet jęk. Z czasem szepty zaczęly być coraz bardziej wyraźniejsze. Co najmniej kilka głosów wołało:"Pomóż nam". Czuł ten ból. Znajdowały się tutaj dusze, które cierpiały. Tak go to wzruszyło, że po jego policzkach potoczyły się pojedyncze łzy. Pragnął coś zrobić, chociaż odezwać się. Nagle drzwi stodoły zaczęły się wolno otwierać z przeraźliwym skrzypieniem. Charlie odwrócił wzrok w tamtą stronę, gdyż teraz tylko ten ruch zdołał uczynić.Już nie czuł bólu, szepty również ucichły. Teraz odczuwał swoiste zimno. Włosy na jego rękach stanęły dęba, a każdy jego oddech zamieniał się w parę. Po chwili wysoka, szczupła postać dostała się do środka. Nie widział, czy to w ogóle człowiek. Owe "coś" miało na sobie długi, czarny płaszcz z kapturem naciągniętym na głowę. Co dziwne postać jakby sunęła po ziemi, nie podnosząc dolnych koniczyn. Po chwili przyłożył do "ust" długi, szczupły palec i wydobył z siebie odgłos podobny do ciszenia. Charlie był tak przerażony, że na moment przestał oddychać. Bał się wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk. Ku jego przerażeniu, postać zauważyła go i zaczęła sunąc w jego stronę. Chłopak ze wszystkich sił próbował uwolnić się z tego "niewidzialnego uścisku", lecz nic z tego. Czuł się jakby był zanurzony w zastygłym betonie. Im bliżej to zbliżało się do niego tym wyraźniej go widział. To co uznał za długie palce było ostrymi szponami. Próbował dostrzec twarz, lecz zdawało się, że nic tam nie ma. Nie ma twarzy. Wyciągnął ku niemu szpony i wydobył z siebie odgłos podobny do krzyku. W rzeczywistości było to jego imię. Charlie. Charlie. Charlie.
-Charlie!- krzyknęła Maggie, wpatrując się w niego z przerażeniem. Chłopak w rzeczywistości leżał bez ruchu z otwartymi oczami, które były całe czarne. Potrząsnęła nim mocno i zawołała jeszcze raz. To chyba poskutkowało, bo Charlie ocknął się, już z normalnymi oczyma i podniósł się błyskawicznie do pozycji siedzącej. Nie wiedział z początku gdzie jest i co się stało. Widząc jednak to przerażenie i jednocześnie ulgę w oczach Maggie zrozumiał. Nie miał jednak pojęcia co miało znaczyć tamto wydarzenie. Przyciągnął ją do siebie mocno objął.
-Charlie... już myślała, że się nie uda. Nie budziłeś się i na dodatek twoje oczy...
-Już dobrze, jestem tutaj.- uspokoił, trzymając ją w swoich silnych ramionach. Po chwili jednak nieco odsunął się by móc na nią spojrzeć.- Ale...jak? Czy ja jestem...wampirem?
-Nie, nie.- odpowiedziała szybko i widząc ulgę w jego oczach dodała- Użyłam zaklęcia. Wiem, że to było samolubne, ale nie mogłam pozwolić ci odejść. Nie teraz, nie w taki sposób. Nie przeze mnie.
Chłopak dostrzegając gromadzące się w jej oczach kropelki łez ponownie ją przytulił zapewniając, ze wszystko w porządku. Miał teraz taki mętlik w głowie, że myślał o konsekwencjach jakie mogły go dosięgnąć przez jej heroiczny czyn. Do wnętrza stodoły powoli wkradało się słońce. Dopiero to niejako ocuciło Maggie. Wyrwała się niezgrabnie z jego uścisku i wstała.
-Muszę wracać. Pewnie martwią się o mnie, ale wrócę tutaj niedługo i przyniosę ci jedzenie i ubranie.- oznajmiła pospiesznie, zabierając księgę. Charlie również wstał.
-Pójdę z tobą, nie muszę przecież tutaj zostawać.- odpowiedział z lekkim uśmieszkiem. Widząc jednak jej powagę spoważniał.- Czekaj...nikt nie wie, że żyję?
-Nie, nie mogłam...Powstrzymaliby mnie. Ale powiem im w odpowiednim momencie. Na razie zachowajmy to w sekrecie, okej?- spytała i nie dając mu możliwości sprzeciwu wyszła pospiesznie. Po chwili jednak wróciła i pocałowała go w policzek z uśmiechem. Następnie wybiegła i o mało co nie zderzyła się z Brandonem, który właśnie miał zamiar tam wejść. Obydwoje byli tak zaskoczeni, że przez chwilę się nie odzywali. Maggie wykorzystała moment i zamknęła za sobą drzwi stodoły, po czym zaważyła jeszcze dużą deską.
-Słuchaj, Maggie...- wampir westchnął, patrząc na nią z troską.- Wszystko okej?
-Tak, oczywiście. To znaczy...nie.-odpowiedziała, chcąc go jakoś wyminąć. Brandon jednak chwycił jej ramię i przyciągnął do siebie. Maggie, przez chwilę się opierała, jednak w końcu dała sobie spokój.
-Wiem, że jest ci ciężko po tym wszystkim. Potrafię sobie to wyobrazić.- westchnął głośno i spojrzał jej odważnie w oczy.- Mogłem go wtedy uratować. Charlie byłby teraz wśród nas, ale...przed bitwą prosił mnie bym tego nie robił. Nie chciał być wampirem. On...
-Rozumiem.- przerwała mu dosyć ostro, nadal unikając jego wzroku. Chciała już zakończyć tą rozmowę, jednak wiedziała, ze Brandon nie odpuści jej tak łatwo. Słońce zbliżało się coraz bliżej i pokrywało coraz większą częśc ziemi, jednak wampirowi zdawało się to nie przeszkadzać. Dziewczyna westchnęła przeciągle i chwyciła go za rękę, po czym poprowadziła w stronę domu. Przez ten czas próbowała wymyślić coś skutecznego, by przestał się przejmować i martwić nią. Będąc już w środku nadal nie miała żadnego pomysłu. Postanowiła więc improwizować. Po zamknięciu drzwi naparła na niego całym ciałem przygwożdżając go do ściany. Jako seraf była teraz silniejsza, chociaż Brandon z pewnością i tak by jej nie odepchnął. Dotknęła jego policzka i spojrzała na niego ze smutkiem.
-Naprawdę rozumiem dlaczego to zrobiłeś, Brandon. Mimo iż go nienawidziłeś, zrobiłbyś wszystko dla mnie. Wiem to i przepraszam za moje zachowanie. Nie chodzi tylko o śmierć Charlie'ego, ale o Joe'ego, nawet o Gigi i o innych mieszkańcach miasta. Coś we mnie pękło. Musisz dać mi trochę czasu..-spuściła głowę, nie odsuwając się jednak od niego ani na milimetr. Niedostrzegalnie odłożyła w tym czasie Księgę na półkę obok. Wampir rzeczywiście zdawał się tego nie zauważać. Odgarnął kosmyk włosów, który zaszedł jej na oczy i uniósł lekko podbródek by móc spojrzeć jej w oczy.
-Kochanie, tak mi przykro...Wiem , że cierpisz i dam ci tyle czasu ile potrzebujesz. Ale wiedz, że jestem tutaj i zawsze możesz ze mną porozmawiać, albo nie gadać.- widząc jej minę, parsknął śmiechem i dodał -Tak, wiem, powiedziałem ten durny tekst, który mówi się w filmach młodzieżowych, właśnie w takich momentach. To jednak nie sprawia, ze moje słowa nie są prawdziwe. Jestem tutaj i cię kocham.
-Ja ciebie też.- odpowiedziała od razu- i potrzebuję się teraz.
Po tych słowach przyciągnęła go do siebie i pocałowała mocno w usta.
-Maggie..
-Nie mów teraz nic. Potrzebuję cię.- wyszeptała mu w usta, po czym znowu go pocałowała tym razem jeszcze bardziej namiętnie. Brandon nie pozostawał jej dłużny, tylko zaczął ją rozbierać, nie myśląc nawet, że w domu są inni osobnicy. Cieszył się, że znowu ją odzyskał, a przynajmniej tak myślał. Rozmowa to byłą ostatnia rzecz jakiej teraz Maggie potrzebowała. Chciała to wszystko wyłączyć, a seks to był najlepszy pomysł na jaki wpadła. Gdy gorące całusy już nie wystarczały, wskoczyła na niego, tak, że teraz oplatywała nogami jego biodra. Nie mogli tego robić tak w przejściu, więc Brandon z szybkością wampira przeniósł ich na górę do sypialni. Gabrielle, będąca w tym czasie obok w pokoju tylko pokręciła głową z lekkim uśmieszkiem. Właściwie ona nie miała już tutaj zbyt dużo do roboty. Krótko mówiąc po walce, jej obecność była zbędna. Chciała tylko pożegnać się z Brandonem i wyjechać, lecz ten najwyraźniej był teraz zajęty czymś bardziej produktywnym. Z każdą bowiem chwilą tutaj narażała się na gniew swojego szefa, Abbadona. Carter też siedział w tym pokoju, jednak był nieco nieobecny. W przeciwieństwie do Gab, martwiło go zachowanie Maggie. Bał się, że po tych tragediach już całkowicie się stoczy i co gorsze pociągnie za sobą Brandona, który dopiero co wyszedł na prostą. Kolejną rzeczą o którą się bał był Jack, który zniknął po walce bez słowa. Wampir nie miał pojęcia gdzie go szukać. Przechadzał się po pokoju, raz po raz zaglądając za okno, jakby w nadziei, że przyjaciel pojawi się. Słońce wyszło już w całej okazałości, więc wampiry były uwięzione w domu aż do zmroku. Na szczęście istniało w tej klitce coś takiego jak jedzenie, więc ci którzy nie żywili się czerwonawym płynem, byli zabezpieczeni przed głodem. Tajemniczy chłopiec także pozostał na swoim miejscu. Wyglądał na poddenerwowanego, jednak nikt nie zadał sobie trudu by spytać o co chodzi. Każdy zastanawiał sie jedynie jak długo jeszcze chłopiec będzie tutaj gościem. Annie nie wychodziła ze swojej sypialni, gdzie siedziała na ziemi obłozona książkami. Wygrana wcale jej nie cieszyła, gdy nie było przy niej Jacka. Tak jeszze nigdy się o niego nie martwiła. Po prostu zniknął bez słowa. Mógł już teraz być martwy. Po dłuższym zastanowieniu postanowiła rzucić zaklęcie lokalizujące. Jedynym problemem było to, że nie mogła znaleźć żadnej rzeczy należącej do niego. Nawet nie zostawił po sobie sztyletu. Zdruzgotana Annie przeszukała wszystkie szafy, wszystkie zakamarki. W końcu stanęła przed stojącym lustrem by przez chwilę pomyśleć. Własnie to sprawiało, że jaśniej myślała. Dotknęła wisiorka, z którym się nie rozstawała i mruknęła sama do siebie:
-Idiotka..
Przecież właśnie tą błyskotkę dostała od niego, kilka dobrych lat temu, gdy wszystko jeszcze było po staremu. Kupił jej to w przydrożnym sklepie za kilka dolarów. Nieważne ile to kosztowało, dla niej było bezcenne. Zebrała wszystkie potrzebne materiały, narysowała solą krąg wokół siebie i położyła mapę na podłodze. Następnie jeszcze zapaliła świeczki, uniosła wisiorek nad mapą i zaczęła mamrotać zaklęcie po łacinie. Na początku nic się nie działo. W końcu poczuła moc w okół siebie, wręcz wibrowała w jej palcach. Wymawiała już zaklęcie od dłuższego czasu, jednak naszyjnik ani drgnął. Annie zdenerwowała się. Takie proste zaklęcie nie mogło się nie udać. Coś było nie w porządku. Ścisnęła łańcuszek mocniej i zaczęła wypowiadać słowa bardziej odważnie, z większą mocą. Płomienie w świeczkach zaczęły się wydłużać, jednak medalion nadal nic nie wskazywał.
-Pokaż mi!- wrzasnęła, już pozbawiona wszelkiej kontroli. W tej samej chwili wisiorek samowolnie wypadł z jej dłoni i uniósł się do góry. Przez chwilę tam krążył, uderzając lekko w sufit i gdy świeczki zgasły, upadł na podłogę. Czarownica przez chwilę wpatrywała się osłupiała w medalion. Jeszcze nigdy nie spotkało ją  coś podobnego. Co to mogło znaczyć.
                                                                                                                 ***
Charlie leżał cały dzień na twardym stole, czy cokolwiek to było i dumał. Nie wiedział co ma o tym wszystkim myśleć. Czuł się dziwnie, nieswojo. Próbował sobie również przypomnieć gdzie się znajdował, w czasie gdy był martwy. Jednak jedynie co potrafił przywrócić z tamtego czasu było światło. Oślepiające światło. Takie, który wręcz wprawiało go o ból głowy. Chciał podejść do małego okna, jednak po drodze nadepnął na coś. Schylił sięi podniósł mały, złoty krzyżyk. Obejrzał go z ciekawością. Wyglądał na zwykły znak chrześcijański, jednak gdy tylko go dotknął poczuł coś więcej. Nie potrafił tego opisać, ale zrobiło mu się na tyle słabo, że musiał usiąść. Chwilę potrzymał głowę między nogami. Gdy już zrobiło mu sie lepiej odłożył wisiorek i spojrzał w okno. Ujrzał Maggie i Brandona całujących się, na łózku. Może i było to nieodpowiednie, ale nie mógł jakoś odlepić od nich wzroku. Cóż, nie było to zaskoczeniem, ze nadal coś do niej czuł i wpatrywanie się w tą scenę bolało go coraz bardziej, jednak nie potrafił przestać patrzeć.
                                                                                                                ***
Po dosyć wykańczającej "czynności", która powtarzała się trzy razy, Brandon usnął. Maggie rzecz jasna była jeszcze bardziej zmęczona od niego, jednak nie mogła pozwolić sobie na sen. Musiała wykraść się do Charlie'ego. Nie wiedziała jak długo musi czekać, by mieć pewność, że wampir na dobre usnął. Musiała również zrobić coś ze swoim wyglądem. Zarówno wampir jak i ona byli pomazani swoją własną krwią. Gdy namiętność i podniecenie wzięło górę nie panowali nad sobą i nawzajem napili się własnej krwi. Jej nie mogła zaszkodzić jego, już to robili. Jednakże nie wiedziała jaki skutek wywrze na nim krew serafa. Troszkę się tego obawiała, jednak teraz teraz miała ważniejsze rzeczy na głowie. Gdzieś po północy, delikatnie wysunęła się z jego objęć i na palcach ruszyła w stronę toalety. Nie było czasu na prysznic, po za tym nie chciała obić hałasu, więc tylko wytarła się ręcznikiem i ubrała. Następnie zeszła na dół, nie zapalając nigdzie światła i zapakowała do torby trochę jedzenia, butelkę wody i parę ciuchów, które znalazła w szafie. Było już tak blisko, teraz wystarczyło wymknąć się z domu. Nie mogła uwierzyć, że idzie jej tak łatwo. Cicho skierowała się w stronę drzwi i wyszła zamykając je za sobą najdelikatniej jak potrafiła. Potem już rzuciła się biegiem w kierunku stodoły. Jednakże im bliżej znajdowała się celu, tym wyraźniej widziała, że ktoś tam stoi. Męska sylwetka opierała się o duże drzwi. Nie zwalniała jednak kroku. Jej oczom ukazał się całkowicie obcy jej mężczyzna, jednak wydawało jej się, że gdzieś go już widziała. Był wysoki, postawny. Miał ciemne, nieco kręcone włosy, a na jego policzkach widoczne były małe dołeczki. Ubrany był w długi, ciemny płaszcz, nieco nie adekwatny do tej epoki. Patrzył na nią z uśmiechem. Teraz go poznawała. Był taki podobny do Brandona.
-Hej, Margarett. Czy może powinienem mówić Maggie. Tęskniłaś?- spytał, uśmiechając się do niej wymownie.
-Michael...
                                                                                                       C.D. nastąpi

[No i w końcu nadszedł ten upragniony moment w którym dodałam rozdział. Nawet głupio mi was przepraszać po raz tysięczny, że tak długo nie dodawałam niczego. Ale teraz to się zmieni! Wiem, że słyszeliście już to, ale tym razem na poważnie. Mam w planach zmienić również wygląd bloga i uzupełnić w końcu zakładki. Ta częśc jak już mówiłam będzie ostatnia, więc również bardziej przemyślana. Mam nadzieję, że rozdział się spodoba:)
P.S. Z poprzednią moderatorką straciłam nieco kontakt, więc znowu poszukuję osoby, która umie i chciałaby pomóc mi z szablonem i różnymi dodatkami. Mój nr gg: 43047499 ]

czwartek, 4 lipca 2013

Epilog

Podążał ulicą pełną ludzi, całkowicie anonimowy. Całkowicie zwyczajny. Jednakże to były tylko pozory. Nikt tak naprawdę nie wiedział kim jest. Ba, nawet on sam o tym nie wiedział.Długi czarny płaszcz sięgający ziemi, zamiatał bezwiednie ulice. Był to przystojny chłopak. Nie można mu tego odjąć. Dziewczyny oglądały się widząc ten zawadiacki uśmieszek oraz urocze dołeczki. Na dodatek te czekoladowe, hipnotyzujące oczy. On jednak nie zatrzymał się ani razu. Miał swój cel, swoje plany. Miał także swoje tajemnice. Wyglądał całkowicie zwyczajnie, po za jednym szczególikiem. Pozostał mały ślad, otóż jego lewa dłoń, a raczej żyły lewej dłoni pokryte były srebrnym osadem. Ślad sięgał aż po za nadgarstek. Nie chcąc rzucać się w oczy, przybierał rękawiczkę. Po powrocie zostały mu stare nawyki, takie jak palenie papierosów. Wyciągnął jednego z kieszeni i zapalił. O tak, cholernie mu tego brakowało.
Świat nie dowiedział się o tym co wydarzyło się w Noir Seraphin Hill. Nawet pobliskie miasteczko nie miało o tym pojęcia. Nie wliczając oczywiście nadnaturalnych stworzeń u których włączył się ten ostrzegawczy alarm. Zaraz po zniszczeniu serafów powrócił porządek i spokój. Wszyscy mogli odetchnąć z ulgą. A przynajmniej na razie.
Owy osobnik przemierzający miasto znajdował się właśnie w takim miasteczku. Skierował się niemalże natychmiast do dosyć ekskluzywnego hotelu. Musiał przyznać, że wiele zmieniło się. Nawet samochody były dla niego nowością. Był zaskoczony takim rozwojem cywilizacji, jednak z drugiej strony cieszył się. Życie stało się łatwiejsze. Podszedł do recepcji, wsadzając papierosa między palec wskazujący a środkowy i zwrócił się do drugiego mężczyzny.
-Chciałbym zamówić pokój. Najlepiej apartamentowiec. Full service czy jak to się mówi.- odparł nieco lekceważąco. Recepcjonista zmierzył go pogardliwym spojrzeniem. Po odzieniu owego gentemana można było spokojnie stwierdzić, że chyba nie jest z tej epoki. I, co na pewno, nie ma tyle pieniędzy.
-Przepraszam, ale nie to chyba są za wysokie progi dla pana. Bez obrazy, rzecz jasna.- odpowiedział, po czym ponownie zajął się pracą przy komputerze. Mężczyzna uśmiechnął się sam do siebie nie odwracając wzroku od pracownika. Następnie oparł się o ladę i zbliżył twarz do niego. Recepcjonista był nieco zaskoczony.
-Co pan...
-To zdecydowanie nie są dla mnie za wysokie progi, lalusiu. Nie znasz mnie, nie wiesz ile w życiu miałem.- po tych słowach spojrzał mu prosto w oczy i dodał- Masz mi zarezerwować pokój i to najlepszy jaki macie w tym nędznym hotelu. I to za darmo. Taka rekompensata w zamian za zniesławienie.
-Wie pan co, dostanie pan pokój gratisowo.- odparł uradowany recepcjonista po dłuższej chwili.- Nazwisko?
-Michael Howard.
-Na jak długo zarezerwować?- zapytał zapisując dane na komputerze.
-Na jakis czas. Trochę się tutaj pokręcę.- odpowiedział ze swoim zawadiackim uśmieszkiem, gasząc niedopałek na ladzie.

[I oto epilog:) Mam nadzieję, że się spodoba, taki trochę inny wydaje mi się :D Dziękuję wszystkim za takie życzliwe komentarze. Mam świadomość, że mniej osób czyta mój blog ze względu na to, że czasami dodaję późno rozdziały za co przepraszam. Przy trzeciej części poprawię się:D Planuję, że trzecia część będzie ostatnia raczej, nie chcę przeciągać bo tak też jest nie dobrze. Będzie jednak ona rozbudowana i przemyślana. I nie martwcie się po trzeciej części na pewno nie skończę pisać, to jest moja pasja. Na pewno wymyślę coś innego, gdyż zawsze mam głowę pełną pomysłów. Mam nadzieję, że zostaniecie ze mną :) I pierwszy rozdział trzeciej części planuję dodać najpóźniej pierwszego sierpnia. No chyba, że dostanę jakiegoś nawału weny i napiszę parę rozdziałów na zapas. Tak czy inaczej będę was informować o tym na facebooku więc wpadajcie na fanpage raz po raz:D To chyba na tyle. Trzymajcie się:D]

poniedziałek, 1 lipca 2013

Rozdział 22

                                                                                  Rozdział 22
Po krótkim oświadczeniu Maggie udała się już do swojej kwatery. Odprowadził ją Brandon, jednak nie rozmawiali ze sobą prawie wcale. Wampir próbował zażartować z całej tej sytuacji, jednakże teraz żadne słowa nie były odpowiednie. Obydwoje mieli świadomość, że być może rozmawiają teraz po raz ostatni. Szanse na wygranie walki nie były zbyt duże. Gdy dotarli do bram miasta Maggie znienacka uwiesiła się mu na szyi zaciskając mocno zęby, by się nie rozpłakać.
-Obiecaj..., że przeżyjemy to. Wszyscy. Carter, Jack, Gigi, Annie , Joe.- dodała to ostatnie imię bez zastanowienia. Śmierć wampira była świeża. Umarł zaledwie kilka godzin temu. Miała przeczucie, że ogrom tej całej sytuacji dojdzie do niej dopiero po walce. Brandon przytulił ją mocniej zgniatając nieco rzebra. Przez chwilę nic nie mówił, nie wiedząc za bardzo jak ma zareagować. Przecież nawet on nie mógł jej tego zagwarantować. Sam miał wątpliwości względem przyszłej nocy. Pogłaskał ją kojąco po plecach, po czym przyłożył usta do skronii i wyszeptał:
-Nie mogę ci tego obiecać, kochana... Mogę ci jednak obiecać, że damy z siebie wszystko i zrobię co w mojej mocy byśmy przeżyli. Byśmy zwyciężyli.
Maggie nie mogła prosić go o więcej. Wiedziała o tym. Nie mogła się jednak z tym pogodzić. Czuła się taka bezsilna. Zaczęła tracić chęć walki. Teraz była jednakże z Brandonem. On nadawał temu sens. Czuła to. Otarła pojedyncze  łzy z policzków po czym pokiwała głową. Nie chciała przedłużać tego pożegnania w nieskończoność, chociaż wiedziała, że ona i zarówno on mogliby spędzić tutaj całą noc. Stanęła na palcach i musnęła delikatnie jego usta. Następnie uśmiechnęła się smutno i odeszła w kierunku niewidzialnej bramy. Brandon drgnął lekko jak gdyby nie mogąc się powstrzymać by nie pobiec za nią. Wpatrywał się w nią z zaciśniętymi lekko dłońmi.
-Kocham cię...- powiedział cicho, jednak na tyle głośno, że Maggie go usłyszała. Wykrzywiła lekko usta ku górze, jednak nie zatrzymała się, a nawet przyspieszyła. Tak trudno było odejść. Gdyby teraz odwróciła się, zapewne pobiegłaby do niego i rzuciła się mu w ramiona. Dlatego też pewnie siebie, bez zatrzymywania ruszyła wzdłuż drogi. Brandon natomiast stał tam, póki nie zniknęła mu z oczu.
                                                                                  ***
-Nie możesz tego zrobić. Na pewno jest jakieś inne...- w kółko powtarzał Gigi Charlie. Nie mógł pogodzić się z decyzją jaką podjęli. Nie wiedział dlaczego tak łatwo się na to zgodziła.
-Przestań, proszę.- przerwała mu dziewczyna, przeglądając każdy rodzaj broni jaki mieli dostepny. Unikała patrzenia mu w oczy. Tylko udawała, że jest taka twarda, tak naprawdę umierała ze strachu. Czuła, że każda rozmowa o tym wywoła w niej atak histerii i płaczu. Dlatego tak irytował ją upór Charlie'ego.- Decyzja już zapadła.
-Może da się jeszcze coś zrobić. Nie ma rzeczy niemożliwych.- nadal upierał się. Gigi uśmiechnęła się lekko. Przypominało to nawet jej dawny, drwiący uśmiech. Teraz jednak dziewczyna wcale nie przyminała siebie. Jej skóra przybrała odcień szarości. Zrobiła się jeszcze szczuplejsza i przypominała bardziej człowieka. Zmęczonego człowieka.
-Powinieneś się cieszyć, że niedługo kopnę w kalendarz. Pamiętasz, obiecałam ci śmierć. Teraz przeżyjesz. Jej!- odpowiedziała, dając mu lekkiego kuksańca w ramię. Słysząc, że ponownie chce zaprzeczyć jej zapewnieniom, dodała bardziej zdecydowanie- Charlie, proszę cię, przestań. Poddaj się. Ja to zaakceptowałam. Przeżyłam swoje. Naprawdę dużo lat. Pięknych, krwawych, pełnych seksu lat. Jestem gotowa by odejść. Cieszę się, że będę mogła chociaż skopać kilka anielskich tyłków.
Chłopak zacisnął usta w wąską linię i patrzył jeszcze chwilę na nią. Następnie ku jej zdziwieniu, przytulił ją mocno do siebie. Nie sądził, że kiedykolwiek będzie wzruszony z powodu Gigi. Chciał powiedzieć, że mu przykro, cokolwiek. Jednak nie powiedział nic. Wampirzyca odwzajemniła delikatnie uścisk. W tym samym momencie do środka wszedł Brandon. Wyglądał na nieco rozbitego. Od razu udał się do sypialni. Charlie także, po chwili, poszedł w ślad za nim. Zamknął za sobą drzwi i podszedł do niego zdecydowanie.
-Mam do ciebie sprawę.- odezwał się bez owijania w bawełnę. Miał poważną minę. Brandon założył ręce na piersi i odwrócił się do niego przodem. Spojrzał na chłopaka pytająco. Nie miał teraz ochoty na jakieś żarty czy riposty.
-Słuchaj, Brandon, wiem, że między nami było różnie i nieukrywając nie lubimy się za bardzo. Mam świadomość, że zrobiłbyś wszystko dla Maggie..
-Do czego zmierzasz?- spytał, nieco zbity z tropu.
-Wiem, że mogę nie przeżyć tej walki. Coraz bardziej dokucza mi ból nóg. Często także dzieje się tak, że tracę na kilka minut władzę w jednej z nich. Tak czy inaczej...chociażby nie wiem jak bardzo Maggie cię błagała, nie zmieniaj mnie w wampira...Jak nadejdzie taka chwila, nie ratuj mnie... Wolę umrzeć niż stać się wampirem. Chcę odejść jako człowiek- przez ten cały czas patrzył mu poważnie w oczy. Nie chciał przyjmować odmowy, taką też przyjął postawę ciała. Brandon przez chwilę nic nie mówił. Patrzył na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Ostatecznie jednak zrozumiał go i pokiwał głową. Charlie także skinął głową, po czym wyciagnął ku niemu dłoń. Wampir ją uścisnął ze zdecydowanie, po czym, po chwili wahania uściskał niczym brata.
                                                                                                      ***
Chyba nikt nie zasnął tej nocy. Każdy wyczekiwał tylko momentu aż pierwsze promienie słońca pokażą się na choryzoncie. Carter przez ostatnie dwie godziny stał przy oknie i wpatrywał się w nieokreślonym kierunku. Cały czas obmyślał w głowie plan działania. Im dłużej jednak myślał tym bardziej się bał. Mieli tylko dwa wyjścia. Albo wygrają i uratują świat, albo zginą i przegrają, a jednocześnie nastąpi koniec świata. Carter nie był jedyną osobą, która tej nocy nie zmrużyła oka. Także Annie całymi godzinami wpatrywała się w sufit. W przeciwieństwie do wampira nie obmyślała planów działania, a myślała o Joe.  Jak to się stało, że zginął, do teraz nie mogła do tego dojść. Przecież był najstarszy z nich, najsilnieszy... To wzbudziło w niej jeszcze większy strach. Nikt nie był bezpieczny.
Cały dzień właściwie każdy krzątał się bez sensu, nie odzywając się do siebie zbytnio. Nie myśleli nawet o głodzie i pragnieniu. Około osiemnastej, każdy wstał z miejsca jak w zegarku, wzięli broń, miecze i wyszli z domku. Maggie powiedziała im wcześniej, że walka odbędzie się na owym wzgórzu, na którym odbyła się inicjacja, jednakże od razu po wyjściu z domu, przekonali się, że to była taka podpucha. Ujrzeli bowiem całą czwórkę serafów jakieś pięć metrów przed nimi. Zamurowało ich wręcz. Maggie posłała im tylko przepraszające spojrzenie. Nie wiedziała o zmianie planów do tego momentu. Było to na ich niekorzyść, gdyż teren był o wiele mniejszy. Nie dało się także gdzie schować, chyba, że do domu. To było jednak niemożliwe. Carter, jako przywódca wyszedł nieco przed szereg.
-Jeśli poddacie się i oddacie w nasze ręce, załatwimy to szybko. Bezboleśnie. - odezwał się Seth, także podchodząc bliżej. Każde z nich ubrane było w białe stroje; mężczyźni w garnitury, a dziewczyny w sukienki. Wyglądali idealnie. W dłoniach trzymali anielskie Ostrza.
-Nic z tego.- odpowiedział od razu, ściskając mocno w dłoni rękojeść miecza. Seth tylko wzruszył ramionami, jak gdyby naprawdę żałował, że nie udało się dojść do porozumienia. Następnie skinął na nich i wszyscy równo zaczęli się zbliżać ku nim. Maggie nie odrywała wzroku od Brandona. Tak strasznie się bała, że go straci. W pewnym momencie ten lekko skinął głową, na co dziewczyna zamachnęła się, po czym wbiła Ostrze w serce Setha. Jego ciało okazało się strasznie twarde, jednak udało się jej przebić mu klatkę piersiową do serca. Wiedziała o tym, gdyż po otrzymania ciosu, anioł upadł na podłogę, po czym dosłownie wybuchnął oślepiającym światłem. Nie zostało po nim nic. Tylko Ostrze. Nikt nie czekał na kolejny znak. Wszyscy ruszyli na siebie. Serafy były rzecz jasna silniejsze, jednak wampiry i Annie odpierali dzielnie ataki. Walczyli zaciekle, w większości ze strachu niż odwagi. W pewnym momencie Lucian wytrącił Charlie'emu miecz z dłoni i uderzył nim o ścianę. Z uwagi na jego stan, chłopak był już na skraju wyczerpania, nie miał siły się podnieść. Podobnie jak Gigi, która widząc ową scenę wycelowała w  jego kierunku pistoletem i strzeliła. Wiedziała, że i tak zbytnio go tym nie skrzywdzi, jednak chciała odwrócić jego uwagę od chłopaka, by dać mu trochę czasu. Po za tym czuła się potwornie zmęczona i zmarnowała, tak więc widząc podchodzącego ku niej wściekłego Luciana, stała jak kołek czekając na śmierć. Ten podszedł do niej po czym wcisnął pięść w jej klatkę piersiową i wyrwał jej serce. Następnie rozgniótł je w dłoni. Gigi prawie natychmiast upadła na podłogę martwa. Lucian jednak nie wrócił by dobić Charliego a zabrał się za Maggie, która właśnie przebiegła obok niego.
Chyba nie tylko Jack zauważył, że przegrywają. Carter również miał tą dziwną minę, jak gdyby już mu nie zależało. w pewnym momencie wampir wpadł na pewien pomysł. Było to strasznie ryzykowne, jednak właściwie nie mieli już nic do stracenia. Jack jako jedyny był akurat wolny na obecną chwilę. Rzucił się biegiem w kierunku domu. Gdy wpadł do środka zabarakadował drzwi. Chłopiec siedział sobie na krzesełku, patrząc prosto na niego.
-Damien... musisz mi pomóc.- odezwał się, klękając przed dzieckiem.
-Przegrywacie. Już niedługo wszystko się skończy. Krzyki ucichną, a ziemię zaleją hektolitry krwi. Zarówno wampirzej jak i ludzkiej.- odpowiedział z uśmiechem.
-Damien, wiem, że wiesz o mnie. Do czego jestem zdolny, bo kontakcie z wampirzą krwią. Staję się wtedy potworem, mordercą. Chcę...chcę byś mnie teraz takim uczynił. To jedyne wyjście. Proszę.
-Każdy czyn nosi za sobą konsewkencje. Na pewno tego chcesz? Potem będziesz musiał za to zapłacić.- rzekł i gdy Jack skinął nieco niepewnie głową, chłopiec zamknął oczy i przyłożył dłoń do jego policzka. W momencie zetknięcia się, oczy wampira przybrały koloru intensywnej czerwieni. Nie był już sobą. Zaczął oddychać głośno przez usta, po czym podniósł się na proste nogi i wybiegł z pomieszczenia. Teraz był w pełni sił, nabuzowany, gotowy do walki. Serafy natomiast przeszli już do poważniejszego ataku. W okół walczących wampirów rozpościerał się ogień, który zbliżał się stopniowo w ich stronę. Czas uciekał, a żyło jeszcze dwóch serafów, oczywiście z wyjątkiem Maggie. W pewnym momencie Lucian złapał dziewczynę w swoje silne ramiona i ścisnął jej szyję.
-Wiedziałem, że nie jestem z nami, ty mała dziwko.- wyszeptał jej do ucha. Maggie nie mogła złapać tchu. Próbowała ze wszystkich sił uwolnić się, jednakże mimo dodatkowych sił, nie miała szans. Po chwili Lucian sięgnął po ostrze i zamachnął się. W tej samej chwili seraf wybuchnął jaskrawym światłem, podobnie jak Seth wcześniej. Maggie upadła na podłogę, w pierwszej chwili nie wiedząc co się stało. To Charlie uratował ją. Wbił sztylet pozostawiony przez Setha w plecy Luciana przebijając jego sercę. Siła tego uderzenia sprawiła, że chłopak powędrował kilka metrów do tyłu. Tym razem już nie dał rady podnieść się tak szybko. Obraz zamazywał się przed nim przez kilka sekund. Gdy w końcu wróciła mu ostrość ujrzał nad sobą Lea z pistoletem w dłoni. Miała mściwy wyraz twarzy. Zanim zdążył coś powiedzieć, zrobić, wycelowała w jego brzuch, po czym strzeliła dwa razy. Nie strzeliła specjalnie w głowę czy w serce, by nieco pocierpiał. Maggie widziała całą tą sytuację. W momencie wystrzału, krzyknęła z przerażeniem. Ogarnęła ją równocześnie rozpacz jak i gniew. Silny gniew. Podniosła się z ziemi, po czym ruszyła w kierunku serafa. Lea także zaczęła iść ku niej. W tym momencie rozpoczęła sie prawdziwa bitwa. Nie używały do tego żadnej broni, tłukły się własnymi rękoma. Szarpały się za włosy, rwały z siebie ubrania. Polało się mnóstwo krwi, z obu stron. Walka nie skończyłaby się tak szybko, gdyby Brandon nie doszedł po chwili. Gdy Maggie przytrzymała jej ramiona, wampir zciął jej głowę nożem. Następnie dziewczyna wbiła jeszcze Ostrze w jej serce, by to zakończyć na dobre.
Wszystko ucichło. To był już koniec. Serafy zginęły. Udało się. W pewnym momencie chcieli już nawet krzyczeć ze szczęścia, jednakże cichy jęk Charlie'ego przywołał ich do pionu. Również Jack gdzieś zniknął po zabójstwie Lea. Maggie ruszyła biegiem do chłopaka i uklękła przy nim. Rozdarła mu koszulę na piersi by ocenić rany. Charlie drżał lekko a temperatura jego ciała diametralnie spadła. Zrobił się także niesamowicie blady. Stracił już mnóstwo krwi. Maggie przyłożyła do jego ran dłoń by to jakoś zatamować. Wampiry i Annie stała nad nimi, jednakże nic nie mówili. Z trudem powstrzymywali chęć rzucenia się na krwawiącego chłopaka.
-Charlie...przeżyjesz. Rozumiesz? Wszystko będzie w porządku. Nie jest tak źle..- mówiła rozgorączkowana, trzymając go za rękę, a łzy płynęły jej strumieniami po policzkach. Chłopak z trudem mógł mówić. Każde słowo sprawiało mu  ból. Pokręcił lekko głową.
-Już dobrze... Wygraliśmy?- wyszeptał, tak cicho, że trzeba było czytać z ruchu warg by coś usłyszę. Maggie w odpowiedzi kiwnęła głową.
-Uratowałeś mi życie. Ja teraz uratuję twoje, rozumiesz?- odwróciła się do Brandona i krzyknęła błagalnie- Zrób coś! Proszę, zmień go. Błagam. Nie stój tak, zrób coś!
Wampir jednak stał z grobową miną. Nie ruszył się, nawet się nie odezwał. Obietnica to obietnica.
-Zrób tylko coś dla mnie.- wyszeptał i gdy Maggie ponownie skupiła na nim uwagę, dodał- Pocałuj mnie.
Dziewczyna, bez wahania, pochyliła się nad nim, po czym musnęła delikatnie jego usta. Gdy odsunęła się od niego, Charlie już się nie ruszał. Już nie drżał, nie cierpiał. Miał otwarte oczy i lekki uśmiech na ustach. To było za dużo dla niej. Ogarnęły ją gwałtowne spazmy, nie mogła się opanować.
-Nie!!!- krzyknęła, zdzierając sobie gardło, na przemian łkając i płacząc. Cały czas kurczowo trzymała jego dłoń. W końcu Brandon podniósł ją delikatnie i chciał przytulić do siebie, jednak ta go silnie odepchnęła.
-To wszystko twoja wina! Mogłeś mu pomóc, ale ty nie zrobiłeś niczego. Stałeś jak kołek. Patrzyłeś na jego śmierć!- wrzesczała, patrząc na niego z nienawiścią i gdy wampir ponownie chciał ją uspokoić, uderzyła go z całej siły w twarz. Następnie z płaczem uciekła do domu. Carter położył dłoń na jego ramieniu i odparł:
-To ją wykończyło. Przejdzie jej w końcu, wybaczy ci.
Annie wzięła miecz z ziemi, po czym położyła obok Charlie'ego. Następnie pochyliła się i zamknęła mu powieki.
-Był prawdziwym bohaterem.- powiedziała Annie, wycierając łzy z policzków.
-Najdzielnieszy człowiek jakiego znałem.- dodał Carter. Po kilku minutach spadły pierwsze krople deszczu, natomiast niebo przykryły ciemne, burzliwe chmury. Nie trwało to długo, gdy rozpadało się na dobre. Wspólnie Carter i Brandon zabrali ciało Charlie'ego i położyli go na stole w stodole. Nie zakopali go od razu, gdyż wiedzieli, że Maggie będzie chciała zapewne się jeszcze z nim pożegnać. Dziewczyna natomiast ruszyła prosto do swojego pokoju. Nadal nie mogła się uspokoić. Nie wiedziała dokładnie co robi. Wyciągnęła kredę z szafy, po czym narysowała dookoła siebie okrąg z licznymi znakami. Następnie wypowiedziała kilka słów po łacinie i chwilę później przed nią ukazał się Sam, jak zwykle w nieskazitelnie białym garniturze.
-Sam...musisz go przywrócić. Przywrócić do życia.. On nie może być martwy...- mówiła błagalnie nadal klęcząc na podłodze. Anioł nie wyrażał żadnych emocji. Podszedł do niej, po czym z łatwością podniósł z podłogi.
-Nie mogę. Nikt nie może ingerować w takie sprawy. Margarett... Charlie odszedł do domu Boga. Teraz nie cierpi...
-Nie. On nie powinien umrzeć. Musisz coś zrobić. Błagam...zrobię wszystko...
-Nie mogę tego zrobić.- przerwał jej zdecydowanym tonem. Maggie krzyknęła ze złością i odepchnęła go. Jej oczy nabrały koloru czerwieni i zacisnęła dłonie w pięści, jednak na Samie nie zrobiło to żadnego wrażenia. W pewnym momencie dziewczyna wpadła na pewien pomysł. Pomacała wisiorek, który otrzymała od Setha, po czym podbiegła do szafki i wyciągnęła księgę. Sam przeczuwając co tamta zamierza, zagrodził jej drogę.
-Nie możesz tego zrobić. Nie możesz ingerować w śmierć. To są mroczne miejsca, których nie chcesz odkrywać. Nie rób tego.
Maggie jednak odepchnęła go zdecydowanym ruchem i ruszyła na zewnątrz. Tam od razu natrafiła na Brandona, lecz ona zignorowała go.
-Gdzie on jest? Gdzie Charlie?- spytała rozgorączkowana.
-W stodole, ale Maggie..- odpowiedział spokojnie Carter.
-Zostaw mnie w spokoju. Wszyscy mnie zostawcie!- powiedziała podniesionym głosem przekrzykując burzę, następnie pobiegła w tamtym kierunku. Wpadła do stodoły, po czym zaryglowała za sobą drzwi. Podszedła do Charliego z wolna, czując, że ponownie zbiera się jej na płacz. Wcześniej zabrała ze sobą jeszcze kredę i świeczki, które porozstawiła dookoła niego. Narysowała także wokół nich okrąg i przerysowała wszystko jak było w książce. Następnie zdjęła naszynik od Setha i położyła na piersi Charlie'ego. Pokropiła jeszcze wcześniej jego wodą święconą. Usiadła i ujęła jego dłoń.  Gdy zaczęła wypowiadać pierwsze słowa zaklęcia, uderzył pierwszy grzmot. To jednak jej nie przestraszyło. Mówiła dalej. Żadnego z tych słów nie rozumiała. Była jednak tak zdesperowana, że nie obchodziły ją konsekwencje. Na koniec wyjęła sztylet, który podebrała Brandonowi i przecięła delikatnie wnętrze swojej dłoni. Następnie przyłożyła ją do jego piersi. W tym samym momencie świeczki zgasły i piorun uderzył z jakby zdwojoną siłą, gdzieś w pobliżu. Maggie wpatrywała się błagalnie w Charlie'ego. Dalej nie traciła nadziei. Nie zapalając już świeczek zaczęła mu robić masaż serca i usta-usta. Gdy po dziesięciu minutach jego stan się nie zmienił, ze złości wyrzuciła książkę i łańcuszek na podłogę, wyrzucając przy tym świeczki.
-Przepraszam Charlie...tak bardzo mi przykro...- powiedziała cicho, po czym położyła się obok niego kładąc głowę na jego torsie, a łzy spływały po jego klatce piersiowej mieszając się z jej krwią i ranami. Spędziła tam całą noc, dopiero rano zasnęła wykończona zdarzeniami ostatnich godzin. Pozostali zostawili ją w spokoju, chcąc by pogodziła się z tym na własny sposób. Także Brandon przeżywał teraz cięzkie chwile. Jak miał jej wytłumaczyc, że właśnie tego chciał Charlie. Jednakże suma sumarum wygrali, uratowali świat.
W pewnym momencie jedna świeczka, stojąca nadal obok Charliego zapaliła się samoistnie. Chłopak poruszył się lekko. Jego powieki otworzyły się gwałtownie, jednak to już nie były te same zielone, ciepłe oczy. Całe pokryte były czernią.
                                                                                   KONIEC
                                                                                                                                               C.D. nastąpi

[A więc kochani to już koniec drugiej części, dodam jeszcze epilog nibawem. Przepraszam was strasznie, że dodawałam tak nieregularnie te rozdziały, obiecuję wam, że już trzeciea część będzie pisana regularnie. Mam nadzieję, że nie straciłam przez to czytelników. Byłoby fajnie gdybyście skomentowali jak wam się podobał ostatni rozdział:) Niebawem także pojawi się nowa sonda:) Pozdrawiam:*]

czwartek, 30 maja 2013

Rozdział 21

Niestety na ucieczkę było już za późno. Wilkołaki poruszały się nawet szybciej niż wampiry. Na dodatek był tutaj także Charlie, który do dyspozycji miał jedynie nóż. Wszyscy więc zdołali zrobić więc kilka kroków zanim wielkie wilki ich otoczyli. Po chwili dołączyli do nich Caleb i Ryan nadal w ludziej postaci.
-Trzeba było wysłać tam tego degenerata. Nie zginąłby niewinny.- warknął wręcz ten młodszy, jeżąc się.
-On sam właściwie nie był bez winy. Żadno z nich nie jest.- dodał Joe, mierząc każdego z nich surowo.
-A więc zabijecie nas wszystkich? Co z Maggie? Z twoją córką?!- spytał Carter, podchodząc bliżej, co jednak wywołało agresywną reakcję ze strony pozostałej sfory.
-Ona nie jest moją córką.- wycedził przez zęby Ryan, po czym skinął na wilkołaki jako znak, że mogą atakować. Wtedy wszystko potoczyło się bardzo szybko, a równocześnie jak gdyby w zwolnionym tempie. Nikt nie stał w miejscu. Każdy ruszył na potwory. Charlie był na tyle sprytny, że prześlizgnął się pod wilkiem po czym zaczął biec ze wszystkich sił w kierunku drzew. Natomiast wampiry podjęły próby walki. Jedynie Carter był z nich najbardziej doświadczony gdyż miał już bezpośredni kontakt z tymi stworzeniami. Wiedział gdzie zaatakować by zabolało. Przemieścił się momentalnie tak, że znalazł się na plecach jednego z nich i wbił nóż w przerwę między kręgami kręgosłupa. Ten zawył przeraźliwie i obalił się na bok. To wprawiło w przerażenie i jednocześnie osłupienie Caleba i Ryana, którzy chwilę potem momentalnie także zmienili się w swoje zwierzęce odpowiedniki. Gigi jakoś unikała ciosów i ataków, jednak widocznie nie dawała rady. Wilk zdążył już zatopić pazury w jej ramieniu. Natomiast Jack przemierzał drogę na drzewach. Sytuacja robiła się krytyczna. Charlie'ego w krótkim czasie otoczyły trzy wilki, natomiast na Cartera ruszyli Caleb i Ryan.  Teraz mogli się modlić jedynie o łód szczęścia. I coś takiego właśnie nastąpiło. Nagle rozległ się jakby dźwięk wystrzału z pistoletu. Nikt nie miał odwagi się poruszyć. Oprócz jednej osoby, a raczej wilkołaka, który trafiony w łeb obalił się na ziemię, przybierając z powrotem ludzką postać. Zginął na miejscu. Przez kilka sekund zapadła cisza. Wilki próbowały wywąchać skąd dobiegł wystrzał. Zanim jednak zdążyli się zorientować, rozległ się kolejny huk który dopadł kolejną ofiarę. Również wilkołaka. Teraz już nikt nie stał w miejscu. Pozostałe stworzenia bez zastanowienia uciekły z powrotem do lasu, zostawiając na miejscu walki swoich martwych towarzyszy. Charlie, Gigi, Jack i Carter z powrotem skomulowali się w małym kółku, by być jak najbliżej siebie. Po chwili zza drzew wyłoniła się ciemna postać. Wszyscy przybrali pozycje bojowe. W miarę, gdy tajemnicza postać zaczęła się do nich zbliżać, zauważyli, że jest to młoda dziewczyna.
-Gabrielle?- spytał w końcu Carter podchodząc śmiało w jej stronę.
-A któż by inny- odpowiedziała, chowając broń w spodnie.- Co z wami, nawet się nie przywitacie?
Gdy w końcu zdziwienie minęło, Carter i Jack podeszli do niej, po czym najzwyczajniej w świecie uściskali. Charlie i Gigi natomiast stali nieco na uboczu. Rana którą zadał jej wilkołak nadal krwawiła, co było nieco dziwne.
-Co tutaj robisz, Gab?- spytał, po pierwszym szoku brunet.
-A może raczej, dzięki za uratowanie nam tyłków?- podpowiedziała, unosząc brwi. Zaraz jednak zaśmiała się i poklepała chłopaków po ramionach.- Jestem tutaj na polecenie mojego fantastycznego szefa Abbadona. Ale o tym potem. Najpierw może skierujemy się do waszej "kwatery".
Po tych słowach, nie czekając na nich, odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę domku, jak gdyby już wiedziała gdzie to jest. Pozostali pokuśtykali za nią bez słowa protestu. Jedynie Jack pozostał przez chwilę obok ruin kościoła, które w wyniku wybuchu jeszcze bardziej się rozsypały. Nie mógł uwierzyć w to, że Joe'ego już z nimi nie ma. A przecież dosłownie jakieś pięć minut temu jeszcze rozmawiali...Czuł się winny jak jeszcze nigdy. Nie czuł się nawet aż tak winny gdy wybił jakieś połowę królestwa. Teraz, przez niego zginął ich, można tak rzecz, przyjaciel, który dosłownie oddał za niego życie. Patrząc w te ruiny miał jeszcze taką nikłą, maleńką nadzieję, że może Joe za moment wyjdzie zwycięsko, jak nie jeden bohater filmów akcji. To jednak nie był film i Jack doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Pozostali jego towarzysze oddalili się już, sam więc również podążył za nimi, zdając sobie sprawę, że nie ma już na co czekać.
Domek znajdował się stosunkowo niedaleko lasu, więc kilka minut przebijania się przez krzaki oraz leżące kłody drzew później, byli już na miejscu. Przed budowlą zaparkowany był czarny van, do którego od razu udała się Gabrielle. Otworzyła bagażnik i wyciągnęła z niego podłużne przedmioty okryte czarnym płótnem. Następnie bez słowa weszła do domku. W środku czekali na nich Brandon i Annie.  Sukub widząc minę przyjaciela powiedziała z wyprzedzeniem:
-Tak to ja dupku. Przyszłam uratować wam siedzenia.
Gdy tylko do pokoju wszedł Jack, Annie rzuciła mu się na szyję, nie zważając na to co wydarzyło się wcześniej. Ku jej zdziwieniu, wampir odwzajemnił uścisk, trzymając ją przez dłuższy czas w ramionach. Po chwili jednak wychyliła się patrząc na pozostałych przybyłych.
-A gdzie jest Joe?- spytała zlękniona, wychodząc za zewnątrz z nadzieją, że może tam jest. Nikt z początku nie chciał jej odpowiedzieć. W końcu jednak Jack podjął się tego zadania.
-Niestety...on...zginął.
Annie chciała coś odpowiedzieć, jednak żadne słowo nie było teraz na miejscu. "Co się stało", " Kto to zrobił", "Jak to". To wszystko było teraz nieistotne. Istotne było to, że Joe nie żył, a Annie nie mogła sobie z tym poradzić. By nie rozpłakać się przy innych, pobiegła na górę i zamknęła się w łazience. Jack podążył za nią.
-Jak to się stało?- spytał cicho Brandon, patrząc prosto na Cartera.
-Wilkołaki wpędzili nas w pułapkę...oni chcieli zabić Jacka. Joe się poświęcił.- odpowiedział Carter, głosem wypełnionym goryczą. Następnie opowiedział po krótce co się stało. Mało kto zwracał uwagę na Gigi. Tylko Charlie próbował jakoś zatamować krawienie. Po chwili Gabrielle także to zauważyła.
-Paskudnie to wygląda.- odparła, przypatrując się zadrapaniu.- Ale tak naprawdę, to tylko idiota dałby się pocharatać wilkołakowi. Wszyscy wiemy jak to się kończy.
-Jak?- spytał od razu Charlie, poddając się już ostatecznie. Gabrielle w odpowiedzi przystawiła sobie palec do skroni, który miał robić za pistolet, po czym zrobiła minę "postrzelonego". Gigi tylko obdarzyła ją spojrzeniem przesyconym nienawiście i stanęła obok okna. Carter z Brandonem również do niej podeszli i obejrzyli ranę.
-Może da się to jeszcze jakoś uleczyć...w końcu to nie ugryzienie...- zaproponował niepewnie Carter, robiąc zbolałą minę. W głębi duszy jednak w to nie wierzył.
-Nie sądzę. Nawet jeśli tylko krew tego potwora dostanie się do twojego organizmu od razu dziczejesz.- odparł wampir.
-Czekajcie, nie rozumiem. A więc ugryzienie, czy podrapanie jest śmiertelne? Gigi umrze?- spytał, nie mogąc w to uwierzyć.
-Nie, kochanie. Ale trzeba będzie ją zabić.- odpowiedziała Garbielle wzruszając ramionami.- Na przykładzie. Widziałeś kiedyś psa, który miał wściekliznę? Tak właśnie będzie zachowywać się nasza księżniczka. A co się robi z takim psem? Usypia rzecz jasna. Podobną czynność będziemy musieli uczynić jej, w krótkim czasie.
-Po bitwie...- odezwała się niemalże szeptem.- I ja to zrobię. Zastrzelę się po bitwie.- dodała nieco głośniej, odwracając się do nich przodem. Po tych słowach zmierzyła ich jeszcze wzrokiem i udała się do drugiego pomieszczenia. Nikt już tego nie skomentował. Brandon postanowił zmienić jakoś temat.
-Co tam masz?- spytał, wskazując na czarne płótno. Dziewczyna podeszła do tajemniczego przedmiotu, po czym rozwinęła czarny materiał. Im oczom ukazało się sześć mieczy. Wyglądały dosłownie jak te u rycerzy średniowiecznych. Na każdej rękojeści wyrzeźniona była litera A.
-Specjalna przesyła od Abbadona. Było mu was żal, dlatego chciał chociaż troszkę pomóc wam w tej wielkiej bitwie. Miecze wyrzeźnione są z czystego srebra. Rzecz jasna nie zabiją serafów, może to uczynić jedynie Ostrze, jednak gdy wbijecie miecz w kręgosłup deliwenta, ten padnie jak długi.- wyjaśniła z uśmiechem na ustach.- Nie musicie dziękować.
-To znowu jakaś ściema?- odezwał się Charlie, nieco ze złością, nieco ze smutkiem.- Kolejny magiczny przedmiot który ma nam niby pomóc? Kogo teraz planujecie wykończyć, hmm? Cartera czy mnie?
-O czym ty mówisz, człowieczku?- żachnęła się Gabrielle.- To ja przemierzam tyle kilometrów by wam to dać i pomóc w tej, pożal się Boże, bitwie. I tutaj tylko otrzymuję w zamian pretensje?
-Zaraz. Jak to, zamierzasz walczyć z nami? Chyba oszalałaś.- powiedział Brandon- Ty nawet nie masz jakiś specjalnych mocy, ani nic.
-Wystarczy, kochanie, że jestem nieśmiertelna.- odpowiedziała, po czym mrugnęła do niego.
                                                                                       ***
W tym czasie Maggie siedziała już w kwaterze serafów. Tak jak mówili, właściwie nie potrzebowała już jedzenia, ani nawet spania. Nie odczuwała takich zwyczajnych potrzeb. Nudziło jej się strasznie. Wolała właściwie wyjść na zewnątrz i poćwiczyć czy cokolwiek. Cały ten ogień ogromnie ją bawił. Chciała próbować coraz to nowych rzeczy. Seth jednak polecił jej wypocząć. Dzisiaj i tak straciła już mnóstwo energii. A przede wszystkim zabronił jej wychodzić, co ją zirytowało. Strasznie chciała zobaczyć się  z Brandonem. W końcu ostatnim razem gdy go widziała leżał nieprzytomny na łóżku. Postanowiła jednak wytrzymać. Nie chciała zepsuć całej akcji. Jednakże, w pewnym momencie, poczuła takie dziwne uczucie w środku i co dziwniejsze, ogromny smutek. Uczucie zniknęło tak szybko jak się pojawiło, jednak wydarzyło się coś jeszcze. Branzoletka którą dostała od Joe'ego, w momencie gdy stała się oficjalnie jego, poluzowała się i upadła na podłogę. A było to przecież niemożliwe, gdyż nie dało się jej zdjąć. No chyba...chyba, że w momencie śmierci opiekuna. Teraz to już nie mogła usiedzieć w miejscu. Nie zważając na nic, popędziła w kierunku domku. Dzieliło ją od niego jakieś dwie mile, jednak dzięki adrenalinie i zapewne nowym umiejętnością, była na miejscu w pięć minut. Wpadła jak burza do środka i rozejrzała się dookoła, szukając tylko jednej osoby.
-Maggie, co ty tutaj..- zaczął Brandon, już podchodząc do niej by ją przytulić.
-Gdzie Joe?- przerwała mu stanowczo, po czym przeszła przez cały dom, otwierając wszystkie pomieszczenia w celu znalezienia go. Gdy znalała się ponownie w salonie, spytała ponownie.
-Maggie...nastąpiły komplikacje...w wyniku których....Maggie, Joe nie żyje.- odpowiedział, Brandon, obejmując ją od tyłu.
-Żartujecie sobie, prawda?- spytała już na skraju załamania. Wyrwała się brutalnie z jego uścisku, po czym podniosła głos.- Żartujecie!
-Nie. I niedługo ja także pożegnam się z tym światem, księżniczko.- odpowiedziała ostro Gigi, z kąta pokoju.- Przestań więc zachowywać się jak rozkapryszony dzieciak i weź się w garść. Masz chociaż jakieś dobre wieści czy przyszłaś tylko pobeczeć?
-Gigi..
-Nie, niech wie, że kończy się nam czas. Niech wie, że inni planują nas  wszystkich wybić po kolei.- wstała i podeszła do niej, spoglądając na dziewczynę z góry.- Nie obchodzi mnie czy jesteś gotowa, czy zdobyłaś ich zaufanie ani inne te pierdoły. Musimy walczyć. Chociażby jutro. Jeśli będziemy dalej zwlekać, Charlie także zejdzie nam z tego świata, gdyż jakby ktoś nie zauważył niedługo zapewne nie będzie chodził.
-Gigi ma rację.- wtrącił Carter wstając.- Musimy walczyć.
-Dobrze...-odpowiedziała po chwili zastanowienia, Maggie, przytłoczona tym natłokkiem informacji. Joe nie żyje, Gigi pewnie też niedługo umrze i jeszcze przecież Charlie. Ostatnio gdy go widziała nieźle kulał.
-Walka odbędzie się jutro. Jestem gotowa. Przeszłam dzisiaj inicjację.- pokazała im pierścień, po czym podeszła do Brandona i uścisnęła jego dłoń.- Bądźcie gotowi po zachodzie słońca.
                                                                                                                                  C.D. nastąpi...