Niestety na ucieczkę było już za późno. Wilkołaki poruszały się nawet szybciej niż wampiry. Na dodatek był tutaj także Charlie, który do dyspozycji miał jedynie nóż. Wszyscy więc zdołali zrobić więc kilka kroków zanim wielkie wilki ich otoczyli. Po chwili dołączyli do nich Caleb i Ryan nadal w ludziej postaci.
-Trzeba było wysłać tam tego degenerata. Nie zginąłby niewinny.- warknął wręcz ten młodszy, jeżąc się.
-On sam właściwie nie był bez winy. Żadno z nich nie jest.- dodał Joe, mierząc każdego z nich surowo.
-A więc zabijecie nas wszystkich? Co z Maggie? Z twoją córką?!- spytał Carter, podchodząc bliżej, co jednak wywołało agresywną reakcję ze strony pozostałej sfory.
-Ona nie jest moją córką.- wycedził przez zęby Ryan, po czym skinął na wilkołaki jako znak, że mogą atakować. Wtedy wszystko potoczyło się bardzo szybko, a równocześnie jak gdyby w zwolnionym tempie. Nikt nie stał w miejscu. Każdy ruszył na potwory. Charlie był na tyle sprytny, że prześlizgnął się pod wilkiem po czym zaczął biec ze wszystkich sił w kierunku drzew. Natomiast wampiry podjęły próby walki. Jedynie Carter był z nich najbardziej doświadczony gdyż miał już bezpośredni kontakt z tymi stworzeniami. Wiedział gdzie zaatakować by zabolało. Przemieścił się momentalnie tak, że znalazł się na plecach jednego z nich i wbił nóż w przerwę między kręgami kręgosłupa. Ten zawył przeraźliwie i obalił się na bok. To wprawiło w przerażenie i jednocześnie osłupienie Caleba i Ryana, którzy chwilę potem momentalnie także zmienili się w swoje zwierzęce odpowiedniki. Gigi jakoś unikała ciosów i ataków, jednak widocznie nie dawała rady. Wilk zdążył już zatopić pazury w jej ramieniu. Natomiast Jack przemierzał drogę na drzewach. Sytuacja robiła się krytyczna. Charlie'ego w krótkim czasie otoczyły trzy wilki, natomiast na Cartera ruszyli Caleb i Ryan. Teraz mogli się modlić jedynie o łód szczęścia. I coś takiego właśnie nastąpiło. Nagle rozległ się jakby dźwięk wystrzału z pistoletu. Nikt nie miał odwagi się poruszyć. Oprócz jednej osoby, a raczej wilkołaka, który trafiony w łeb obalił się na ziemię, przybierając z powrotem ludzką postać. Zginął na miejscu. Przez kilka sekund zapadła cisza. Wilki próbowały wywąchać skąd dobiegł wystrzał. Zanim jednak zdążyli się zorientować, rozległ się kolejny huk który dopadł kolejną ofiarę. Również wilkołaka. Teraz już nikt nie stał w miejscu. Pozostałe stworzenia bez zastanowienia uciekły z powrotem do lasu, zostawiając na miejscu walki swoich martwych towarzyszy. Charlie, Gigi, Jack i Carter z powrotem skomulowali się w małym kółku, by być jak najbliżej siebie. Po chwili zza drzew wyłoniła się ciemna postać. Wszyscy przybrali pozycje bojowe. W miarę, gdy tajemnicza postać zaczęła się do nich zbliżać, zauważyli, że jest to młoda dziewczyna.
-Gabrielle?- spytał w końcu Carter podchodząc śmiało w jej stronę.
-A któż by inny- odpowiedziała, chowając broń w spodnie.- Co z wami, nawet się nie przywitacie?
Gdy w końcu zdziwienie minęło, Carter i Jack podeszli do niej, po czym najzwyczajniej w świecie uściskali. Charlie i Gigi natomiast stali nieco na uboczu. Rana którą zadał jej wilkołak nadal krwawiła, co było nieco dziwne.
-Co tutaj robisz, Gab?- spytał, po pierwszym szoku brunet.
-A może raczej, dzięki za uratowanie nam tyłków?- podpowiedziała, unosząc brwi. Zaraz jednak zaśmiała się i poklepała chłopaków po ramionach.- Jestem tutaj na polecenie mojego fantastycznego szefa Abbadona. Ale o tym potem. Najpierw może skierujemy się do waszej "kwatery".
Po tych słowach, nie czekając na nich, odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę domku, jak gdyby już wiedziała gdzie to jest. Pozostali pokuśtykali za nią bez słowa protestu. Jedynie Jack pozostał przez chwilę obok ruin kościoła, które w wyniku wybuchu jeszcze bardziej się rozsypały. Nie mógł uwierzyć w to, że Joe'ego już z nimi nie ma. A przecież dosłownie jakieś pięć minut temu jeszcze rozmawiali...Czuł się winny jak jeszcze nigdy. Nie czuł się nawet aż tak winny gdy wybił jakieś połowę królestwa. Teraz, przez niego zginął ich, można tak rzecz, przyjaciel, który dosłownie oddał za niego życie. Patrząc w te ruiny miał jeszcze taką nikłą, maleńką nadzieję, że może Joe za moment wyjdzie zwycięsko, jak nie jeden bohater filmów akcji. To jednak nie był film i Jack doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Pozostali jego towarzysze oddalili się już, sam więc również podążył za nimi, zdając sobie sprawę, że nie ma już na co czekać.
Domek znajdował się stosunkowo niedaleko lasu, więc kilka minut przebijania się przez krzaki oraz leżące kłody drzew później, byli już na miejscu. Przed budowlą zaparkowany był czarny van, do którego od razu udała się Gabrielle. Otworzyła bagażnik i wyciągnęła z niego podłużne przedmioty okryte czarnym płótnem. Następnie bez słowa weszła do domku. W środku czekali na nich Brandon i Annie. Sukub widząc minę przyjaciela powiedziała z wyprzedzeniem:
-Tak to ja dupku. Przyszłam uratować wam siedzenia.
Gdy tylko do pokoju wszedł Jack, Annie rzuciła mu się na szyję, nie zważając na to co wydarzyło się wcześniej. Ku jej zdziwieniu, wampir odwzajemnił uścisk, trzymając ją przez dłuższy czas w ramionach. Po chwili jednak wychyliła się patrząc na pozostałych przybyłych.
-A gdzie jest Joe?- spytała zlękniona, wychodząc za zewnątrz z nadzieją, że może tam jest. Nikt z początku nie chciał jej odpowiedzieć. W końcu jednak Jack podjął się tego zadania.
-Niestety...on...zginął.
Annie chciała coś odpowiedzieć, jednak żadne słowo nie było teraz na miejscu. "Co się stało", " Kto to zrobił", "Jak to". To wszystko było teraz nieistotne. Istotne było to, że Joe nie żył, a Annie nie mogła sobie z tym poradzić. By nie rozpłakać się przy innych, pobiegła na górę i zamknęła się w łazience. Jack podążył za nią.
-Jak to się stało?- spytał cicho Brandon, patrząc prosto na Cartera.
-Wilkołaki wpędzili nas w pułapkę...oni chcieli zabić Jacka. Joe się poświęcił.- odpowiedział Carter, głosem wypełnionym goryczą. Następnie opowiedział po krótce co się stało. Mało kto zwracał uwagę na Gigi. Tylko Charlie próbował jakoś zatamować krawienie. Po chwili Gabrielle także to zauważyła.
-Paskudnie to wygląda.- odparła, przypatrując się zadrapaniu.- Ale tak naprawdę, to tylko idiota dałby się pocharatać wilkołakowi. Wszyscy wiemy jak to się kończy.
-Jak?- spytał od razu Charlie, poddając się już ostatecznie. Gabrielle w odpowiedzi przystawiła sobie palec do skroni, który miał robić za pistolet, po czym zrobiła minę "postrzelonego". Gigi tylko obdarzyła ją spojrzeniem przesyconym nienawiście i stanęła obok okna. Carter z Brandonem również do niej podeszli i obejrzyli ranę.
-Może da się to jeszcze jakoś uleczyć...w końcu to nie ugryzienie...- zaproponował niepewnie Carter, robiąc zbolałą minę. W głębi duszy jednak w to nie wierzył.
-Nie sądzę. Nawet jeśli tylko krew tego potwora dostanie się do twojego organizmu od razu dziczejesz.- odparł wampir.
-Czekajcie, nie rozumiem. A więc ugryzienie, czy podrapanie jest śmiertelne? Gigi umrze?- spytał, nie mogąc w to uwierzyć.
-Nie, kochanie. Ale trzeba będzie ją zabić.- odpowiedziała Garbielle wzruszając ramionami.- Na przykładzie. Widziałeś kiedyś psa, który miał wściekliznę? Tak właśnie będzie zachowywać się nasza księżniczka. A co się robi z takim psem? Usypia rzecz jasna. Podobną czynność będziemy musieli uczynić jej, w krótkim czasie.
-Po bitwie...- odezwała się niemalże szeptem.- I ja to zrobię. Zastrzelę się po bitwie.- dodała nieco głośniej, odwracając się do nich przodem. Po tych słowach zmierzyła ich jeszcze wzrokiem i udała się do drugiego pomieszczenia. Nikt już tego nie skomentował. Brandon postanowił zmienić jakoś temat.
-Co tam masz?- spytał, wskazując na czarne płótno. Dziewczyna podeszła do tajemniczego przedmiotu, po czym rozwinęła czarny materiał. Im oczom ukazało się sześć mieczy. Wyglądały dosłownie jak te u rycerzy średniowiecznych. Na każdej rękojeści wyrzeźniona była litera A.
-Specjalna przesyła od Abbadona. Było mu was żal, dlatego chciał chociaż troszkę pomóc wam w tej wielkiej bitwie. Miecze wyrzeźnione są z czystego srebra. Rzecz jasna nie zabiją serafów, może to uczynić jedynie Ostrze, jednak gdy wbijecie miecz w kręgosłup deliwenta, ten padnie jak długi.- wyjaśniła z uśmiechem na ustach.- Nie musicie dziękować.
-To znowu jakaś ściema?- odezwał się Charlie, nieco ze złością, nieco ze smutkiem.- Kolejny magiczny przedmiot który ma nam niby pomóc? Kogo teraz planujecie wykończyć, hmm? Cartera czy mnie?
-O czym ty mówisz, człowieczku?- żachnęła się Gabrielle.- To ja przemierzam tyle kilometrów by wam to dać i pomóc w tej, pożal się Boże, bitwie. I tutaj tylko otrzymuję w zamian pretensje?
-Zaraz. Jak to, zamierzasz walczyć z nami? Chyba oszalałaś.- powiedział Brandon- Ty nawet nie masz jakiś specjalnych mocy, ani nic.
-Wystarczy, kochanie, że jestem nieśmiertelna.- odpowiedziała, po czym mrugnęła do niego.
***
W tym czasie Maggie siedziała już w kwaterze serafów. Tak jak mówili, właściwie nie potrzebowała już jedzenia, ani nawet spania. Nie odczuwała takich zwyczajnych potrzeb. Nudziło jej się strasznie. Wolała właściwie wyjść na zewnątrz i poćwiczyć czy cokolwiek. Cały ten ogień ogromnie ją bawił. Chciała próbować coraz to nowych rzeczy. Seth jednak polecił jej wypocząć. Dzisiaj i tak straciła już mnóstwo energii. A przede wszystkim zabronił jej wychodzić, co ją zirytowało. Strasznie chciała zobaczyć się z Brandonem. W końcu ostatnim razem gdy go widziała leżał nieprzytomny na łóżku. Postanowiła jednak wytrzymać. Nie chciała zepsuć całej akcji. Jednakże, w pewnym momencie, poczuła takie dziwne uczucie w środku i co dziwniejsze, ogromny smutek. Uczucie zniknęło tak szybko jak się pojawiło, jednak wydarzyło się coś jeszcze. Branzoletka którą dostała od Joe'ego, w momencie gdy stała się oficjalnie jego, poluzowała się i upadła na podłogę. A było to przecież niemożliwe, gdyż nie dało się jej zdjąć. No chyba...chyba, że w momencie śmierci opiekuna. Teraz to już nie mogła usiedzieć w miejscu. Nie zważając na nic, popędziła w kierunku domku. Dzieliło ją od niego jakieś dwie mile, jednak dzięki adrenalinie i zapewne nowym umiejętnością, była na miejscu w pięć minut. Wpadła jak burza do środka i rozejrzała się dookoła, szukając tylko jednej osoby.
-Maggie, co ty tutaj..- zaczął Brandon, już podchodząc do niej by ją przytulić.
-Gdzie Joe?- przerwała mu stanowczo, po czym przeszła przez cały dom, otwierając wszystkie pomieszczenia w celu znalezienia go. Gdy znalała się ponownie w salonie, spytała ponownie.
-Maggie...nastąpiły komplikacje...w wyniku których....Maggie, Joe nie żyje.- odpowiedział, Brandon, obejmując ją od tyłu.
-Żartujecie sobie, prawda?- spytała już na skraju załamania. Wyrwała się brutalnie z jego uścisku, po czym podniosła głos.- Żartujecie!
-Nie. I niedługo ja także pożegnam się z tym światem, księżniczko.- odpowiedziała ostro Gigi, z kąta pokoju.- Przestań więc zachowywać się jak rozkapryszony dzieciak i weź się w garść. Masz chociaż jakieś dobre wieści czy przyszłaś tylko pobeczeć?
-Gigi..
-Nie, niech wie, że kończy się nam czas. Niech wie, że inni planują nas wszystkich wybić po kolei.- wstała i podeszła do niej, spoglądając na dziewczynę z góry.- Nie obchodzi mnie czy jesteś gotowa, czy zdobyłaś ich zaufanie ani inne te pierdoły. Musimy walczyć. Chociażby jutro. Jeśli będziemy dalej zwlekać, Charlie także zejdzie nam z tego świata, gdyż jakby ktoś nie zauważył niedługo zapewne nie będzie chodził.
-Gigi ma rację.- wtrącił Carter wstając.- Musimy walczyć.
-Dobrze...-odpowiedziała po chwili zastanowienia, Maggie, przytłoczona tym natłokkiem informacji. Joe nie żyje, Gigi pewnie też niedługo umrze i jeszcze przecież Charlie. Ostatnio gdy go widziała nieźle kulał.
-Walka odbędzie się jutro. Jestem gotowa. Przeszłam dzisiaj inicjację.- pokazała im pierścień, po czym podeszła do Brandona i uścisnęła jego dłoń.- Bądźcie gotowi po zachodzie słońca.
C.D. nastąpi...
Zapraszam do mnie :)
OdpowiedzUsuńhttp://thiswonderfulworld0.blogspot.com/
rozdział fajny ;)
OdpowiedzUsuńszkoda tylko, że uśmierciłaś Joe . zaczynałam go nawet lubić .
ale mówi się trudno . czekam na następny .
Pozdrawiam ! :)