środa, 8 maja 2013

Rozdział 20 part II

Po wyjściu wilkołaków rozpoczęła się ożywiona dyskusja dotycząca nowego planu. Zdania były podzielone.
-Chyba nie wierzycie w te bzdury o jakimś zaczarowanym berle schowanym w kościele.- odezwała się głośno, Gigi.- To brzmi jak bajeczka dla grzecznych dzieci. Dosłownie.
-Dlaczego mieliby kłamać? Przecież są po naszej stronie.- odpowiedział, myśląc logicznie Charlie. Carter nie odzywał się. Siedział ze spuszczoną głową na krześle, myśląc cicho. Teraz nie mogli się pomylić. Byli już tak daleko. Jeden głupi błąd mógł ich zgubić.
-Proszę cię, słodziutki. Berło? Naprawdę? Nigdy o czymś takim nie słyszałam, a żyję już jakiś czas na tym świecie. Nie słuchajmy ich. Róbmy według naszego, wcześniej ustalonego planu. Mimo iż nie za bardzo ufam tej małej.- zaperzyła się, wlepiając wzrok w swoje paznokcie.
-Nie ty decydujesz co robimy.- wpadł jej w słowo Jack. Spojrzał oczekująco na Cartera, który nadal nie zmienił swojej poprzedniej pozycji. Nie wiadomo kiedy, to właśnie on stał się ich przywódcą. Chyba własnie dlatego, że potrafił racjonalnie myśleć, nigdy nie naraziłby ich celowo na niebezpieczeństwo. Właśnie dlatego teraz tak długo rozmyślał nad odpowiedzią. Nie chciał się pomylić.
-Ojciec Maggie siedzi w tym, prawda?- odezwał się w końcu Carter, podnosząc na nich wzrok.- Nie mógłby celowo chcieć jej skrzywdzić. Po za tym...każda pomoc, dodatkowa broń przyda nam się. Czym niby mamy walczyć, gołymi rękoma?- zadał pytanie retoryczne, stawiając tutaj krótką pauzę, podczas której wszyscy wymienili wzrok.- Zróbmy to.  Pójdźmy tam. Ufam Ryanowi.
Nikt nie miał odwagi, ani nawet zamiaru zaprzeczyć jego słowom, gdyż żadne z nich nie miało odpowiednich argumentów, by coś podważać. Teraz już nic nie było pewne. Mogli im nie zaufać i stać w miejscu, lub wybrać się do kościoła i zabrać "broń". Carter skinął głową do ciągle wątpiącego Joe'ego, chcąc mu przede wszystkim przekazać, by nie martwił się o nic. Tymczasem Caleb, Ryan oraz pozostałych ich dwóch towarzyszy ruszyli już w stronę lasu szybkim krokiem. Nie zatrzymywali się ani nie odzywali się do siebie aż do momentu gdy dotarli do samego miejsca przeznaczenia.
-Kupili to.- odezwał się pierwszy Caleb z uśmiechem triumfu.- Nie sądziłem, że tak szybko kupią tą bajeczkę. Muszą być chyba naprawdę zdesperowani. Nawet nie przypatrzyli się dokładnie temu co było w książce.
Zaśmiał się gardłowo, po czym wydobył z kieszeni ową księgę i rzucił ją gdzieś w kąt, jak bezużyteczny przedmiot. Ryanowi jednak nie do końca to pasowało. Nie cieszył się ze zwycięstwa tak samo jak współłbrataniec.
-Myślisz, że to naprawdę taki świetny pomysł? A jeśli coś się stanie Maggie? Pomyślałeś o tym, gnojku?- nagle, wilkołak zdenerwował się. Rozszerzył mu się źrenicę, po czym naprężył mięśnie i przycisnął Caleba do drzewa. O tak, bardzo prosto można było wyprowadzić wilkołaka z równowagi. Wystarczyło kilka słów.
-Uspokój się!- przyprowadziłgo natychmiast do porządku, Caleb odtrącając od siebie. Poprawił zmiętoloną podkoszulkę, gromiac go bezustannie wzrokiem.- Maggie nawet tam nie będzie. Jest przecież z serafami. Zapomniałeś? Chodzi nam tylko o Jacka. Tylko i wyłącznie o jego.
-No nie wiem...
-Robimy to także dla twojej córki. Ten potwór jest niebezpieczny. Wystarczy, że wywęszy wampirzą krew a już staje się krwiożerczą bestią. Sam wiesz co zrobił z całą radą wampirów. To była prawdziwa rzeź.- Caleb próbował cały czas naprowadzić towarzysza na właściwy tok rozumienia. W końcu udało mu się to, po jeszcze kilku argumentach.
-Zrobimy to dzisiaj.- zakończył oficjalnie konwersację, młodszy wilk.- Zbierz watachę.
                                                                                      ***
Powoli już robiło się ciemno, a raczej szaro. Słońce wolno kierowało się ku horyzontowi, tym samym pozwalając na wejście w swoje miejsce księżycowi. Maggie spodziewała się, że owa inicjacja wydarzy się właśnie, gdy wybije północ lub o jeszcze bardziej dramatycznej, znaczącej godzinie. Serafy jednakże wprowadzili ją na wzgórze tuż przed zachodem słońca. Gdy już byli na miejscu kazali jej włożyć na palec pierścień. Tak też zrobiła Było to to samo miejsce w którym powiedziała aniołom, że chce do nich dołączyć. Dziewczyna miała już serdecznie dosyć tego udawania i ukrywania uczuć. To strasznie męczyło ją psychicznie. Cieszyła się, że będzie miała tą inicjację już z głowy dzisiaj. Miała nadzieję, że dzięki niej zmieni trochę punkt widzenia i przyjdzie jej łatwiej kłamanie. Nie chciała jednak by jej uczucia do Brandona w jakiś sposób zmieniły się.
Lea, Seth i Lucian otoczyli ją, po czym spuścili głowy i zamknęli oczy. Zaczęli coś cicho mamrotać w innym języku. Maggie nie wiedziała co to ma znaczyć, żadne z nich nie wytłumaczyło jej dokłądnie na czym ma to polegać. Siedziała więc cicho. Serafy zrobili duże trzy kroki do tyłu i w tym samym momencie, w miejscu w którym jeszcze przed chwilą stali wybuchnął ogień, otaczający ją z każdej strony. Przestraszyło ją to nieco, gdyż poprzednio, gdy ogień pojawiał się na jej dłoni, nie  parzył jej. Teraz było inaczej. Objęła się rękoma, próbując zajmować jak najmniej przestrzeni. Spojrzała na nich z przerażeniem.
-Co..co robicie..? Uwolnijcie mnie..- powiedziała błagalnie, jednak po chwili jej słowa zastąpił duszący kaszel, spowodowany dostaniem się dymu do jej płuc. Ku jej przerażeniu pożar rozprzestrzeniał się. Maggie była w pułapce. Jeszcze kilka sekund a pomienie miały ją pochłonąć.
-Spokojnie. To część przejścia przez inicjację. Skup się. Odrzuć ból. Wyzwól się wewnętrznie.- wyjaśnił Seth przyglądając się jej ze spokojem. Dziewczyna z całych sił, próbowała działać według jego wskazówek, jednak nie dało się tak po prostu wyrzucić ból z głowy.
Uspokój się. Oddychaj głęboko. Dziewczyno, dasz radę. Muszę to zrobić. Wszystko zależy ode mnie. Jeśli tego nie zrobię zginę. Wiem o tym. Czuję to.Nie mogę umrzeć, nie teraz. Zrobię to. Tak. Zrobię to dla Brandona. Wiem, że gdybym nie spróbowała, byłby zawiedzony.
Mówiła do siebie w myślach, przywołując w głowie obraz Brandona. Nie obchodziło ją, że mogą odczytać jej myśli. Tylko on teraz trzymał ją w pionie. Zamknęła oczy i przestała już kulić się. Teraz stanęła prosto, z uniesioną odważnie głową ku górze. Jej twarz nie wyrażała bólu. Była gładka niczym twarz wyrzeźniona w marmurze. Nawet nie zwróciła większej uwagi, gdy płomień objął ją już całkowcie. Czuła jedynie gorąco na twarzy. Wtedy otworzyła oczy. Znajdowała się dosłownie w płomieniach. Przez ułamek sekundy poczuła strach, jednakże nie czując absolutnie bólu, dotarło do niej, że udało się. Uśmiechnęła się lekko wkładając palce w języki ognia. Jej skóra nie zmieniła nawet barwy, a sukienka pozostała w idealnym stanie. To był prawdziwy cud. Magia. Maggie czuła prawdziwy żar, przypływ energii w sobie. Musiała ją jakoś uwolnić, bo by eksplodowała. Wyciągnęła więc obie dłonie ku górze. W tej własnie chwili płomień wystrzelił ku górze, z ogromną siłą. Dziewczyna śmiała się i tańczyła dookoła, a wraz z nią ogień. Jej oczy nabrały koloru ciemnej czerwieni, podobnie jak było teraz u pozostałych aniołów. To był właśnie ten moment. Maggie ostatecznie została serafem. Cała ta inicjacja całkowicie ją wypompowała. Musiała się nawet wesprzeć na Sethcie by nie upaść. Była jednak szczęsliwa. Jak nigdy. Nie sądziła, że to przyniesie jej taką...ulgę. Nigdy nie sądziła, że zostanie serafem może być takie ekscytujące.  Chłopak posadził ją na ziemię, gdzie dziewczyna jeszcze przez chwilę chichotała jak nienormalna. Pozostali chyba uważali, że to normalne, gdyż nie dziwiło ich jej zachowanie. Uśmiechali się wręcz życzliwie. No może z wyjątkiem Luciana. Seth ukucnął obok niej, po czym wyciągnął jakiś podłużny przedmiot zawinięty w jedwabną chustkę. Maggie niepewnie wzięła to od niego i rozwinęła. Okazało się, że było to Ostrze. Przedmiot okazał się taki piękny, że dziewczyna przez dłuższy moment nie mogła oderwać od niego spojrzenia. Ostatecznie ścinęła go mocniej w dłoni i uśmiechnęła się do Setha.
-Teraz jesteś jedną z nas.
                                                                             ***
Z Brandonem nadal nie było zbyt dobrze. Nie dawał żadnych oznaków życia. Nie dało się także rzecz jasna sprawdzić pulsu, gdyż był to wampir. Leżał więc tak, niczym martwy. Nawet jego skóra przybierała takiego odcieniu. Przy nim pozostał jedynie Carter, który nieustannie podawał mu świeżą krew, w nadziei, że to pomoże. Oni sami ciągle chodzili niedożywieni, woleli jednak oddać temu który najbardziej tego potrzebuje. Carter wiedział, że musi to zrobić. I nie tylko dlatego, że wampir był dla niego jak brat, ale także dlatego, że był winny to Maggie. Do jej przyjścia musiał już wydobrzeć. Po prostu musiał... Nagle Carter ujrzał za oknem, gdzieś w oddali mały płomyk. Podszedł do okna. Nie trzeba było zgadywać co to takiego. Oczywiście, dzisiaj miała się odbyć owa inicjacja. Gdy tylko Carter stanął przy oknie, Brandon ledwo widocznie ruszył ręką oraz powieki zaczęły mu drżeć. Im większy robił się słup światła, tym wampir zaczął się bardziej niespokojnie ruszać. Przyjaciel stanął przy nim, przywołując go imieniem. Gdy słup światła ruszył ku niebu, Brandon otworzył szeroko oczy i usiadł nagle. Nie wiedział co się dzieje, co się stało. Dosyć długo zajęło Carterowi tłumaczenie tego wszystkiego co się stało Brandonowi. Ominął pewne bolesne szczegóły, chociaż i tak wampir był załamany. Chciał oczywiście wyruszyć z nimi na misję zdobycia berła, jednak nadal był nieco słaby, po za tym wilkołaki nie ufały mu za bardzo i mogły się przez to spłoszyć.
Umówili się w głębi lasu, gdzie znajdowały się właścwie już ruiny owego kościoła. Był niemalże cały zrujnowany. Wokół było niesamowicie ciemno, jednakże dało się wyczuć obecność wilków, pod swoją wilczą postacią. Na miejscu był Carter, Charlie, Jack, Gigi i Joe. Annie została z Brandonem w chatce, dla bezpieczeństwa. Tylko Caleb i Ryan przybrali ludzkie postacie. Stali tuż przed wejściem do kościoła. Gdy tylko tamci zjawili się, Carter wyszedł zdecydowanie po za szereg.
-No to wystarczy tylko tam wejść i wziąć berło, tak?- zapytał, chcąc przerwać ciągnącą się ciszę.
-Otóż to. Pozwolimy wam na zabranie berła pod jednym warunkiem. Do kościoła wejdzie Jack.- odpowiedział Caleb, wpatrując się tylko w niego. Joe już chciał zaprotestować podchodząc bliżej, jednakże Jack mu przerwał.
-Oczywiście.- odparł odważnie. Po jego słowach Caleb i Ryan wymienili spojrzenia i zniknęli gdzieś miedzy drzewami. Gigi oglądała się non stop wokół siebie niespokojnie. Wilkołaki byli odwiecznymi wrogami wampirów i to nie bez powodu.
Jack otworzył potężne drzwi Kościoła i zaczął wolno kierować się ku celowi. Zakrystia znajdowała się na tym końcu. Joe jednakże coś wyczuł. Podszedł kilka kroków bliżej i gdy już Jack miał przekroczyć próg świątyni, wampir zatrzymał go zdecydowanie, wpatrując się w ołtarz. Najwyraźniej coś tam zobaczył co nie do końća było normalne.
-Co jest?- spytał szeptem Carter.
-Ja tam pójdę. Bez dyskusji.- odpowiedział Joe.- Jeśli za moment wydarzy się coś dziwnego, uciekajcie.- dodał, mrugając porozumiewawczo do Cartera. Ten tylko spojrzał na niego ze zdziwieniem, po czym zajrzał do środka kościoła. W ostatnim momencie dostrzegł tam ładunki wybuchowe i cienką linkę.
-Joe, nie!- wrzasnął, jednak tamten już z szybkością wampira dostał się do środka. W tej samej sekundzie nastąpił potężny wybuch. Kościuł zaczął płonąć oraz wszystko dookoła.
-UCiekać!- krzyknął Carter.
                                                                                                                       C.D. nastąpi.

3 komentarze:

  1. świetny rozdział ;)
    czekam na następny !

    OdpowiedzUsuń
  2. Śiwtnie, nie potrafię się doczekać kolejnego rozdziału. Jeśli chcesz zareklamować swojego bloga to zapraszam na http://zareklamuj-siebie.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Jesteś genialna twój blog poleciła mi koleżanka i nie żałuje... chociaż spędziłam cały dzień ok 12.00 do 2 w nocy na czytaniu go powiem jednoznacznie opłacało się. Nie mogę się doczekać kolejnych rozdziałów no i oczywiście zapraszam na mojego bloga
    http://krwawe-wspomnienia.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń