czwartek, 30 maja 2013

Rozdział 21

Niestety na ucieczkę było już za późno. Wilkołaki poruszały się nawet szybciej niż wampiry. Na dodatek był tutaj także Charlie, który do dyspozycji miał jedynie nóż. Wszyscy więc zdołali zrobić więc kilka kroków zanim wielkie wilki ich otoczyli. Po chwili dołączyli do nich Caleb i Ryan nadal w ludziej postaci.
-Trzeba było wysłać tam tego degenerata. Nie zginąłby niewinny.- warknął wręcz ten młodszy, jeżąc się.
-On sam właściwie nie był bez winy. Żadno z nich nie jest.- dodał Joe, mierząc każdego z nich surowo.
-A więc zabijecie nas wszystkich? Co z Maggie? Z twoją córką?!- spytał Carter, podchodząc bliżej, co jednak wywołało agresywną reakcję ze strony pozostałej sfory.
-Ona nie jest moją córką.- wycedził przez zęby Ryan, po czym skinął na wilkołaki jako znak, że mogą atakować. Wtedy wszystko potoczyło się bardzo szybko, a równocześnie jak gdyby w zwolnionym tempie. Nikt nie stał w miejscu. Każdy ruszył na potwory. Charlie był na tyle sprytny, że prześlizgnął się pod wilkiem po czym zaczął biec ze wszystkich sił w kierunku drzew. Natomiast wampiry podjęły próby walki. Jedynie Carter był z nich najbardziej doświadczony gdyż miał już bezpośredni kontakt z tymi stworzeniami. Wiedział gdzie zaatakować by zabolało. Przemieścił się momentalnie tak, że znalazł się na plecach jednego z nich i wbił nóż w przerwę między kręgami kręgosłupa. Ten zawył przeraźliwie i obalił się na bok. To wprawiło w przerażenie i jednocześnie osłupienie Caleba i Ryana, którzy chwilę potem momentalnie także zmienili się w swoje zwierzęce odpowiedniki. Gigi jakoś unikała ciosów i ataków, jednak widocznie nie dawała rady. Wilk zdążył już zatopić pazury w jej ramieniu. Natomiast Jack przemierzał drogę na drzewach. Sytuacja robiła się krytyczna. Charlie'ego w krótkim czasie otoczyły trzy wilki, natomiast na Cartera ruszyli Caleb i Ryan.  Teraz mogli się modlić jedynie o łód szczęścia. I coś takiego właśnie nastąpiło. Nagle rozległ się jakby dźwięk wystrzału z pistoletu. Nikt nie miał odwagi się poruszyć. Oprócz jednej osoby, a raczej wilkołaka, który trafiony w łeb obalił się na ziemię, przybierając z powrotem ludzką postać. Zginął na miejscu. Przez kilka sekund zapadła cisza. Wilki próbowały wywąchać skąd dobiegł wystrzał. Zanim jednak zdążyli się zorientować, rozległ się kolejny huk który dopadł kolejną ofiarę. Również wilkołaka. Teraz już nikt nie stał w miejscu. Pozostałe stworzenia bez zastanowienia uciekły z powrotem do lasu, zostawiając na miejscu walki swoich martwych towarzyszy. Charlie, Gigi, Jack i Carter z powrotem skomulowali się w małym kółku, by być jak najbliżej siebie. Po chwili zza drzew wyłoniła się ciemna postać. Wszyscy przybrali pozycje bojowe. W miarę, gdy tajemnicza postać zaczęła się do nich zbliżać, zauważyli, że jest to młoda dziewczyna.
-Gabrielle?- spytał w końcu Carter podchodząc śmiało w jej stronę.
-A któż by inny- odpowiedziała, chowając broń w spodnie.- Co z wami, nawet się nie przywitacie?
Gdy w końcu zdziwienie minęło, Carter i Jack podeszli do niej, po czym najzwyczajniej w świecie uściskali. Charlie i Gigi natomiast stali nieco na uboczu. Rana którą zadał jej wilkołak nadal krwawiła, co było nieco dziwne.
-Co tutaj robisz, Gab?- spytał, po pierwszym szoku brunet.
-A może raczej, dzięki za uratowanie nam tyłków?- podpowiedziała, unosząc brwi. Zaraz jednak zaśmiała się i poklepała chłopaków po ramionach.- Jestem tutaj na polecenie mojego fantastycznego szefa Abbadona. Ale o tym potem. Najpierw może skierujemy się do waszej "kwatery".
Po tych słowach, nie czekając na nich, odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę domku, jak gdyby już wiedziała gdzie to jest. Pozostali pokuśtykali za nią bez słowa protestu. Jedynie Jack pozostał przez chwilę obok ruin kościoła, które w wyniku wybuchu jeszcze bardziej się rozsypały. Nie mógł uwierzyć w to, że Joe'ego już z nimi nie ma. A przecież dosłownie jakieś pięć minut temu jeszcze rozmawiali...Czuł się winny jak jeszcze nigdy. Nie czuł się nawet aż tak winny gdy wybił jakieś połowę królestwa. Teraz, przez niego zginął ich, można tak rzecz, przyjaciel, który dosłownie oddał za niego życie. Patrząc w te ruiny miał jeszcze taką nikłą, maleńką nadzieję, że może Joe za moment wyjdzie zwycięsko, jak nie jeden bohater filmów akcji. To jednak nie był film i Jack doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Pozostali jego towarzysze oddalili się już, sam więc również podążył za nimi, zdając sobie sprawę, że nie ma już na co czekać.
Domek znajdował się stosunkowo niedaleko lasu, więc kilka minut przebijania się przez krzaki oraz leżące kłody drzew później, byli już na miejscu. Przed budowlą zaparkowany był czarny van, do którego od razu udała się Gabrielle. Otworzyła bagażnik i wyciągnęła z niego podłużne przedmioty okryte czarnym płótnem. Następnie bez słowa weszła do domku. W środku czekali na nich Brandon i Annie.  Sukub widząc minę przyjaciela powiedziała z wyprzedzeniem:
-Tak to ja dupku. Przyszłam uratować wam siedzenia.
Gdy tylko do pokoju wszedł Jack, Annie rzuciła mu się na szyję, nie zważając na to co wydarzyło się wcześniej. Ku jej zdziwieniu, wampir odwzajemnił uścisk, trzymając ją przez dłuższy czas w ramionach. Po chwili jednak wychyliła się patrząc na pozostałych przybyłych.
-A gdzie jest Joe?- spytała zlękniona, wychodząc za zewnątrz z nadzieją, że może tam jest. Nikt z początku nie chciał jej odpowiedzieć. W końcu jednak Jack podjął się tego zadania.
-Niestety...on...zginął.
Annie chciała coś odpowiedzieć, jednak żadne słowo nie było teraz na miejscu. "Co się stało", " Kto to zrobił", "Jak to". To wszystko było teraz nieistotne. Istotne było to, że Joe nie żył, a Annie nie mogła sobie z tym poradzić. By nie rozpłakać się przy innych, pobiegła na górę i zamknęła się w łazience. Jack podążył za nią.
-Jak to się stało?- spytał cicho Brandon, patrząc prosto na Cartera.
-Wilkołaki wpędzili nas w pułapkę...oni chcieli zabić Jacka. Joe się poświęcił.- odpowiedział Carter, głosem wypełnionym goryczą. Następnie opowiedział po krótce co się stało. Mało kto zwracał uwagę na Gigi. Tylko Charlie próbował jakoś zatamować krawienie. Po chwili Gabrielle także to zauważyła.
-Paskudnie to wygląda.- odparła, przypatrując się zadrapaniu.- Ale tak naprawdę, to tylko idiota dałby się pocharatać wilkołakowi. Wszyscy wiemy jak to się kończy.
-Jak?- spytał od razu Charlie, poddając się już ostatecznie. Gabrielle w odpowiedzi przystawiła sobie palec do skroni, który miał robić za pistolet, po czym zrobiła minę "postrzelonego". Gigi tylko obdarzyła ją spojrzeniem przesyconym nienawiście i stanęła obok okna. Carter z Brandonem również do niej podeszli i obejrzyli ranę.
-Może da się to jeszcze jakoś uleczyć...w końcu to nie ugryzienie...- zaproponował niepewnie Carter, robiąc zbolałą minę. W głębi duszy jednak w to nie wierzył.
-Nie sądzę. Nawet jeśli tylko krew tego potwora dostanie się do twojego organizmu od razu dziczejesz.- odparł wampir.
-Czekajcie, nie rozumiem. A więc ugryzienie, czy podrapanie jest śmiertelne? Gigi umrze?- spytał, nie mogąc w to uwierzyć.
-Nie, kochanie. Ale trzeba będzie ją zabić.- odpowiedziała Garbielle wzruszając ramionami.- Na przykładzie. Widziałeś kiedyś psa, który miał wściekliznę? Tak właśnie będzie zachowywać się nasza księżniczka. A co się robi z takim psem? Usypia rzecz jasna. Podobną czynność będziemy musieli uczynić jej, w krótkim czasie.
-Po bitwie...- odezwała się niemalże szeptem.- I ja to zrobię. Zastrzelę się po bitwie.- dodała nieco głośniej, odwracając się do nich przodem. Po tych słowach zmierzyła ich jeszcze wzrokiem i udała się do drugiego pomieszczenia. Nikt już tego nie skomentował. Brandon postanowił zmienić jakoś temat.
-Co tam masz?- spytał, wskazując na czarne płótno. Dziewczyna podeszła do tajemniczego przedmiotu, po czym rozwinęła czarny materiał. Im oczom ukazało się sześć mieczy. Wyglądały dosłownie jak te u rycerzy średniowiecznych. Na każdej rękojeści wyrzeźniona była litera A.
-Specjalna przesyła od Abbadona. Było mu was żal, dlatego chciał chociaż troszkę pomóc wam w tej wielkiej bitwie. Miecze wyrzeźnione są z czystego srebra. Rzecz jasna nie zabiją serafów, może to uczynić jedynie Ostrze, jednak gdy wbijecie miecz w kręgosłup deliwenta, ten padnie jak długi.- wyjaśniła z uśmiechem na ustach.- Nie musicie dziękować.
-To znowu jakaś ściema?- odezwał się Charlie, nieco ze złością, nieco ze smutkiem.- Kolejny magiczny przedmiot który ma nam niby pomóc? Kogo teraz planujecie wykończyć, hmm? Cartera czy mnie?
-O czym ty mówisz, człowieczku?- żachnęła się Gabrielle.- To ja przemierzam tyle kilometrów by wam to dać i pomóc w tej, pożal się Boże, bitwie. I tutaj tylko otrzymuję w zamian pretensje?
-Zaraz. Jak to, zamierzasz walczyć z nami? Chyba oszalałaś.- powiedział Brandon- Ty nawet nie masz jakiś specjalnych mocy, ani nic.
-Wystarczy, kochanie, że jestem nieśmiertelna.- odpowiedziała, po czym mrugnęła do niego.
                                                                                       ***
W tym czasie Maggie siedziała już w kwaterze serafów. Tak jak mówili, właściwie nie potrzebowała już jedzenia, ani nawet spania. Nie odczuwała takich zwyczajnych potrzeb. Nudziło jej się strasznie. Wolała właściwie wyjść na zewnątrz i poćwiczyć czy cokolwiek. Cały ten ogień ogromnie ją bawił. Chciała próbować coraz to nowych rzeczy. Seth jednak polecił jej wypocząć. Dzisiaj i tak straciła już mnóstwo energii. A przede wszystkim zabronił jej wychodzić, co ją zirytowało. Strasznie chciała zobaczyć się  z Brandonem. W końcu ostatnim razem gdy go widziała leżał nieprzytomny na łóżku. Postanowiła jednak wytrzymać. Nie chciała zepsuć całej akcji. Jednakże, w pewnym momencie, poczuła takie dziwne uczucie w środku i co dziwniejsze, ogromny smutek. Uczucie zniknęło tak szybko jak się pojawiło, jednak wydarzyło się coś jeszcze. Branzoletka którą dostała od Joe'ego, w momencie gdy stała się oficjalnie jego, poluzowała się i upadła na podłogę. A było to przecież niemożliwe, gdyż nie dało się jej zdjąć. No chyba...chyba, że w momencie śmierci opiekuna. Teraz to już nie mogła usiedzieć w miejscu. Nie zważając na nic, popędziła w kierunku domku. Dzieliło ją od niego jakieś dwie mile, jednak dzięki adrenalinie i zapewne nowym umiejętnością, była na miejscu w pięć minut. Wpadła jak burza do środka i rozejrzała się dookoła, szukając tylko jednej osoby.
-Maggie, co ty tutaj..- zaczął Brandon, już podchodząc do niej by ją przytulić.
-Gdzie Joe?- przerwała mu stanowczo, po czym przeszła przez cały dom, otwierając wszystkie pomieszczenia w celu znalezienia go. Gdy znalała się ponownie w salonie, spytała ponownie.
-Maggie...nastąpiły komplikacje...w wyniku których....Maggie, Joe nie żyje.- odpowiedział, Brandon, obejmując ją od tyłu.
-Żartujecie sobie, prawda?- spytała już na skraju załamania. Wyrwała się brutalnie z jego uścisku, po czym podniosła głos.- Żartujecie!
-Nie. I niedługo ja także pożegnam się z tym światem, księżniczko.- odpowiedziała ostro Gigi, z kąta pokoju.- Przestań więc zachowywać się jak rozkapryszony dzieciak i weź się w garść. Masz chociaż jakieś dobre wieści czy przyszłaś tylko pobeczeć?
-Gigi..
-Nie, niech wie, że kończy się nam czas. Niech wie, że inni planują nas  wszystkich wybić po kolei.- wstała i podeszła do niej, spoglądając na dziewczynę z góry.- Nie obchodzi mnie czy jesteś gotowa, czy zdobyłaś ich zaufanie ani inne te pierdoły. Musimy walczyć. Chociażby jutro. Jeśli będziemy dalej zwlekać, Charlie także zejdzie nam z tego świata, gdyż jakby ktoś nie zauważył niedługo zapewne nie będzie chodził.
-Gigi ma rację.- wtrącił Carter wstając.- Musimy walczyć.
-Dobrze...-odpowiedziała po chwili zastanowienia, Maggie, przytłoczona tym natłokkiem informacji. Joe nie żyje, Gigi pewnie też niedługo umrze i jeszcze przecież Charlie. Ostatnio gdy go widziała nieźle kulał.
-Walka odbędzie się jutro. Jestem gotowa. Przeszłam dzisiaj inicjację.- pokazała im pierścień, po czym podeszła do Brandona i uścisnęła jego dłoń.- Bądźcie gotowi po zachodzie słońca.
                                                                                                                                  C.D. nastąpi...

środa, 8 maja 2013

Rozdział 20 part II

Po wyjściu wilkołaków rozpoczęła się ożywiona dyskusja dotycząca nowego planu. Zdania były podzielone.
-Chyba nie wierzycie w te bzdury o jakimś zaczarowanym berle schowanym w kościele.- odezwała się głośno, Gigi.- To brzmi jak bajeczka dla grzecznych dzieci. Dosłownie.
-Dlaczego mieliby kłamać? Przecież są po naszej stronie.- odpowiedział, myśląc logicznie Charlie. Carter nie odzywał się. Siedział ze spuszczoną głową na krześle, myśląc cicho. Teraz nie mogli się pomylić. Byli już tak daleko. Jeden głupi błąd mógł ich zgubić.
-Proszę cię, słodziutki. Berło? Naprawdę? Nigdy o czymś takim nie słyszałam, a żyję już jakiś czas na tym świecie. Nie słuchajmy ich. Róbmy według naszego, wcześniej ustalonego planu. Mimo iż nie za bardzo ufam tej małej.- zaperzyła się, wlepiając wzrok w swoje paznokcie.
-Nie ty decydujesz co robimy.- wpadł jej w słowo Jack. Spojrzał oczekująco na Cartera, który nadal nie zmienił swojej poprzedniej pozycji. Nie wiadomo kiedy, to właśnie on stał się ich przywódcą. Chyba własnie dlatego, że potrafił racjonalnie myśleć, nigdy nie naraziłby ich celowo na niebezpieczeństwo. Właśnie dlatego teraz tak długo rozmyślał nad odpowiedzią. Nie chciał się pomylić.
-Ojciec Maggie siedzi w tym, prawda?- odezwał się w końcu Carter, podnosząc na nich wzrok.- Nie mógłby celowo chcieć jej skrzywdzić. Po za tym...każda pomoc, dodatkowa broń przyda nam się. Czym niby mamy walczyć, gołymi rękoma?- zadał pytanie retoryczne, stawiając tutaj krótką pauzę, podczas której wszyscy wymienili wzrok.- Zróbmy to.  Pójdźmy tam. Ufam Ryanowi.
Nikt nie miał odwagi, ani nawet zamiaru zaprzeczyć jego słowom, gdyż żadne z nich nie miało odpowiednich argumentów, by coś podważać. Teraz już nic nie było pewne. Mogli im nie zaufać i stać w miejscu, lub wybrać się do kościoła i zabrać "broń". Carter skinął głową do ciągle wątpiącego Joe'ego, chcąc mu przede wszystkim przekazać, by nie martwił się o nic. Tymczasem Caleb, Ryan oraz pozostałych ich dwóch towarzyszy ruszyli już w stronę lasu szybkim krokiem. Nie zatrzymywali się ani nie odzywali się do siebie aż do momentu gdy dotarli do samego miejsca przeznaczenia.
-Kupili to.- odezwał się pierwszy Caleb z uśmiechem triumfu.- Nie sądziłem, że tak szybko kupią tą bajeczkę. Muszą być chyba naprawdę zdesperowani. Nawet nie przypatrzyli się dokładnie temu co było w książce.
Zaśmiał się gardłowo, po czym wydobył z kieszeni ową księgę i rzucił ją gdzieś w kąt, jak bezużyteczny przedmiot. Ryanowi jednak nie do końca to pasowało. Nie cieszył się ze zwycięstwa tak samo jak współłbrataniec.
-Myślisz, że to naprawdę taki świetny pomysł? A jeśli coś się stanie Maggie? Pomyślałeś o tym, gnojku?- nagle, wilkołak zdenerwował się. Rozszerzył mu się źrenicę, po czym naprężył mięśnie i przycisnął Caleba do drzewa. O tak, bardzo prosto można było wyprowadzić wilkołaka z równowagi. Wystarczyło kilka słów.
-Uspokój się!- przyprowadziłgo natychmiast do porządku, Caleb odtrącając od siebie. Poprawił zmiętoloną podkoszulkę, gromiac go bezustannie wzrokiem.- Maggie nawet tam nie będzie. Jest przecież z serafami. Zapomniałeś? Chodzi nam tylko o Jacka. Tylko i wyłącznie o jego.
-No nie wiem...
-Robimy to także dla twojej córki. Ten potwór jest niebezpieczny. Wystarczy, że wywęszy wampirzą krew a już staje się krwiożerczą bestią. Sam wiesz co zrobił z całą radą wampirów. To była prawdziwa rzeź.- Caleb próbował cały czas naprowadzić towarzysza na właściwy tok rozumienia. W końcu udało mu się to, po jeszcze kilku argumentach.
-Zrobimy to dzisiaj.- zakończył oficjalnie konwersację, młodszy wilk.- Zbierz watachę.
                                                                                      ***
Powoli już robiło się ciemno, a raczej szaro. Słońce wolno kierowało się ku horyzontowi, tym samym pozwalając na wejście w swoje miejsce księżycowi. Maggie spodziewała się, że owa inicjacja wydarzy się właśnie, gdy wybije północ lub o jeszcze bardziej dramatycznej, znaczącej godzinie. Serafy jednakże wprowadzili ją na wzgórze tuż przed zachodem słońca. Gdy już byli na miejscu kazali jej włożyć na palec pierścień. Tak też zrobiła Było to to samo miejsce w którym powiedziała aniołom, że chce do nich dołączyć. Dziewczyna miała już serdecznie dosyć tego udawania i ukrywania uczuć. To strasznie męczyło ją psychicznie. Cieszyła się, że będzie miała tą inicjację już z głowy dzisiaj. Miała nadzieję, że dzięki niej zmieni trochę punkt widzenia i przyjdzie jej łatwiej kłamanie. Nie chciała jednak by jej uczucia do Brandona w jakiś sposób zmieniły się.
Lea, Seth i Lucian otoczyli ją, po czym spuścili głowy i zamknęli oczy. Zaczęli coś cicho mamrotać w innym języku. Maggie nie wiedziała co to ma znaczyć, żadne z nich nie wytłumaczyło jej dokłądnie na czym ma to polegać. Siedziała więc cicho. Serafy zrobili duże trzy kroki do tyłu i w tym samym momencie, w miejscu w którym jeszcze przed chwilą stali wybuchnął ogień, otaczający ją z każdej strony. Przestraszyło ją to nieco, gdyż poprzednio, gdy ogień pojawiał się na jej dłoni, nie  parzył jej. Teraz było inaczej. Objęła się rękoma, próbując zajmować jak najmniej przestrzeni. Spojrzała na nich z przerażeniem.
-Co..co robicie..? Uwolnijcie mnie..- powiedziała błagalnie, jednak po chwili jej słowa zastąpił duszący kaszel, spowodowany dostaniem się dymu do jej płuc. Ku jej przerażeniu pożar rozprzestrzeniał się. Maggie była w pułapce. Jeszcze kilka sekund a pomienie miały ją pochłonąć.
-Spokojnie. To część przejścia przez inicjację. Skup się. Odrzuć ból. Wyzwól się wewnętrznie.- wyjaśnił Seth przyglądając się jej ze spokojem. Dziewczyna z całych sił, próbowała działać według jego wskazówek, jednak nie dało się tak po prostu wyrzucić ból z głowy.
Uspokój się. Oddychaj głęboko. Dziewczyno, dasz radę. Muszę to zrobić. Wszystko zależy ode mnie. Jeśli tego nie zrobię zginę. Wiem o tym. Czuję to.Nie mogę umrzeć, nie teraz. Zrobię to. Tak. Zrobię to dla Brandona. Wiem, że gdybym nie spróbowała, byłby zawiedzony.
Mówiła do siebie w myślach, przywołując w głowie obraz Brandona. Nie obchodziło ją, że mogą odczytać jej myśli. Tylko on teraz trzymał ją w pionie. Zamknęła oczy i przestała już kulić się. Teraz stanęła prosto, z uniesioną odważnie głową ku górze. Jej twarz nie wyrażała bólu. Była gładka niczym twarz wyrzeźniona w marmurze. Nawet nie zwróciła większej uwagi, gdy płomień objął ją już całkowcie. Czuła jedynie gorąco na twarzy. Wtedy otworzyła oczy. Znajdowała się dosłownie w płomieniach. Przez ułamek sekundy poczuła strach, jednakże nie czując absolutnie bólu, dotarło do niej, że udało się. Uśmiechnęła się lekko wkładając palce w języki ognia. Jej skóra nie zmieniła nawet barwy, a sukienka pozostała w idealnym stanie. To był prawdziwy cud. Magia. Maggie czuła prawdziwy żar, przypływ energii w sobie. Musiała ją jakoś uwolnić, bo by eksplodowała. Wyciągnęła więc obie dłonie ku górze. W tej własnie chwili płomień wystrzelił ku górze, z ogromną siłą. Dziewczyna śmiała się i tańczyła dookoła, a wraz z nią ogień. Jej oczy nabrały koloru ciemnej czerwieni, podobnie jak było teraz u pozostałych aniołów. To był właśnie ten moment. Maggie ostatecznie została serafem. Cała ta inicjacja całkowicie ją wypompowała. Musiała się nawet wesprzeć na Sethcie by nie upaść. Była jednak szczęsliwa. Jak nigdy. Nie sądziła, że to przyniesie jej taką...ulgę. Nigdy nie sądziła, że zostanie serafem może być takie ekscytujące.  Chłopak posadził ją na ziemię, gdzie dziewczyna jeszcze przez chwilę chichotała jak nienormalna. Pozostali chyba uważali, że to normalne, gdyż nie dziwiło ich jej zachowanie. Uśmiechali się wręcz życzliwie. No może z wyjątkiem Luciana. Seth ukucnął obok niej, po czym wyciągnął jakiś podłużny przedmiot zawinięty w jedwabną chustkę. Maggie niepewnie wzięła to od niego i rozwinęła. Okazało się, że było to Ostrze. Przedmiot okazał się taki piękny, że dziewczyna przez dłuższy moment nie mogła oderwać od niego spojrzenia. Ostatecznie ścinęła go mocniej w dłoni i uśmiechnęła się do Setha.
-Teraz jesteś jedną z nas.
                                                                             ***
Z Brandonem nadal nie było zbyt dobrze. Nie dawał żadnych oznaków życia. Nie dało się także rzecz jasna sprawdzić pulsu, gdyż był to wampir. Leżał więc tak, niczym martwy. Nawet jego skóra przybierała takiego odcieniu. Przy nim pozostał jedynie Carter, który nieustannie podawał mu świeżą krew, w nadziei, że to pomoże. Oni sami ciągle chodzili niedożywieni, woleli jednak oddać temu który najbardziej tego potrzebuje. Carter wiedział, że musi to zrobić. I nie tylko dlatego, że wampir był dla niego jak brat, ale także dlatego, że był winny to Maggie. Do jej przyjścia musiał już wydobrzeć. Po prostu musiał... Nagle Carter ujrzał za oknem, gdzieś w oddali mały płomyk. Podszedł do okna. Nie trzeba było zgadywać co to takiego. Oczywiście, dzisiaj miała się odbyć owa inicjacja. Gdy tylko Carter stanął przy oknie, Brandon ledwo widocznie ruszył ręką oraz powieki zaczęły mu drżeć. Im większy robił się słup światła, tym wampir zaczął się bardziej niespokojnie ruszać. Przyjaciel stanął przy nim, przywołując go imieniem. Gdy słup światła ruszył ku niebu, Brandon otworzył szeroko oczy i usiadł nagle. Nie wiedział co się dzieje, co się stało. Dosyć długo zajęło Carterowi tłumaczenie tego wszystkiego co się stało Brandonowi. Ominął pewne bolesne szczegóły, chociaż i tak wampir był załamany. Chciał oczywiście wyruszyć z nimi na misję zdobycia berła, jednak nadal był nieco słaby, po za tym wilkołaki nie ufały mu za bardzo i mogły się przez to spłoszyć.
Umówili się w głębi lasu, gdzie znajdowały się właścwie już ruiny owego kościoła. Był niemalże cały zrujnowany. Wokół było niesamowicie ciemno, jednakże dało się wyczuć obecność wilków, pod swoją wilczą postacią. Na miejscu był Carter, Charlie, Jack, Gigi i Joe. Annie została z Brandonem w chatce, dla bezpieczeństwa. Tylko Caleb i Ryan przybrali ludzkie postacie. Stali tuż przed wejściem do kościoła. Gdy tylko tamci zjawili się, Carter wyszedł zdecydowanie po za szereg.
-No to wystarczy tylko tam wejść i wziąć berło, tak?- zapytał, chcąc przerwać ciągnącą się ciszę.
-Otóż to. Pozwolimy wam na zabranie berła pod jednym warunkiem. Do kościoła wejdzie Jack.- odpowiedział Caleb, wpatrując się tylko w niego. Joe już chciał zaprotestować podchodząc bliżej, jednakże Jack mu przerwał.
-Oczywiście.- odparł odważnie. Po jego słowach Caleb i Ryan wymienili spojrzenia i zniknęli gdzieś miedzy drzewami. Gigi oglądała się non stop wokół siebie niespokojnie. Wilkołaki byli odwiecznymi wrogami wampirów i to nie bez powodu.
Jack otworzył potężne drzwi Kościoła i zaczął wolno kierować się ku celowi. Zakrystia znajdowała się na tym końcu. Joe jednakże coś wyczuł. Podszedł kilka kroków bliżej i gdy już Jack miał przekroczyć próg świątyni, wampir zatrzymał go zdecydowanie, wpatrując się w ołtarz. Najwyraźniej coś tam zobaczył co nie do końća było normalne.
-Co jest?- spytał szeptem Carter.
-Ja tam pójdę. Bez dyskusji.- odpowiedział Joe.- Jeśli za moment wydarzy się coś dziwnego, uciekajcie.- dodał, mrugając porozumiewawczo do Cartera. Ten tylko spojrzał na niego ze zdziwieniem, po czym zajrzał do środka kościoła. W ostatnim momencie dostrzegł tam ładunki wybuchowe i cienką linkę.
-Joe, nie!- wrzasnął, jednak tamten już z szybkością wampira dostał się do środka. W tej samej sekundzie nastąpił potężny wybuch. Kościuł zaczął płonąć oraz wszystko dookoła.
-UCiekać!- krzyknął Carter.
                                                                                                                       C.D. nastąpi.

niedziela, 5 maja 2013

Rozdział 20 part I

[Uwaga, wiem, że może wam się to nie spodobać, ale rozbudowałam rozdział na dwie części:) Nie będziecie za to musieli czekać na drugą część do soboty:) I wiem, ten rozdział nie wyszedł mi za dobrze, jednak poprawię się:)]
     Rozdział 20
Zza drzwi było słychać, że Lucian i Seth rozmawiali o czymś zawzięcie. Maggie usilnie próbowała wychwycić chociaż kilka słów, lecz okazało się to niemożliwe. Lea non stop mówiła o inicjacji. Uspakajała ją zapewniając, że to nic takiego i nie jest to w żaden sposób bolesne. Wręcz przeciwnie, miało ją to wyzwolić wewnętrznie, ukazać swoje prawdziwe ja. Przez ten czas, nie patrzyła jednak na nią, a przeszukiwała szafę w której znajdowała się chyba setka sukienek. Maggie tylko potakiwała w odpowiednim momencie, nie odzywając się słowem. Nieco obawiała się tego co ją czekało. A co jeśli to wszystko okaże się jakimś głupim żartem? Co jeśli ona tak naprawde nie jest potomkim Nefila, a ten cały ogień to tylko głupie sztuczki, jakie pokazuje jej Lucian, tylko po to by ją ośmieszyć. Takie wątpliwości cały czas kłębiły jej się po głowie, mimo iż starała się myśleć o tym pozytywnie. Ciesząc się na to. A co jeśli znowu będzie taką suką jak całkiem niedawno?
-Prawda?- przerwała jej rozmyślenia Lea, przyłapując tym samym dziewczynę na niesłuchaniu. Uśmiechnęła się niewinnie, a na jej policzkach zagościły rumieńce.
-Wybacz, zamyśliłam się. Ciągle myślę o inicjacji. Jestem ciekawa jakie to uczucie stać się...nowym sobą.- odpowiedziała, próbując brzmieć najbardziej entuzjastycznie jak potrafiła. Tamta tylko pokręciła głową z uśmiechem pełnym politowania. Wygrzebała z szafy sukienkę, po czym pokazała ją w całej okazałości. Była naprawdę przepiękna. Długa do podłogi, koloru czerwieni, przeplatana z czarnym. Przyozdobiona była oczywiście gorsetem, który doskonale prezentował dekold oraz talię. Od pasa w dół rozszerzała się, tworząc wokół niej bombkę. Nie zdziwił ją wcale fakt iż suknia pochodziła prawdopodobnie z osiemnastego wieku, czyli z lat w którym żyło  jej poprzednie wcielenie. Widząc to bóstwo okryte materiałem nie mogła się nie uśmiechnąć. Mimo tego całego strachu i wstrętu do swoich współtowarzyszy, nagle zapragnęła przymierzyć ową sukienkę. Lea zauważyła oczywiście ten błysk w oczach, dlatego bez zbędnych pytań rozpieła suwak i podała wieszak Maggie. Bez skrępowania rozebrała się do bielizny, po czym zaczęła wkładać suknię. Lea jej pomogła w zapięciu gorsetu. Sukienka nieco zwisała z niej. Była widocznie za duża co zdziwiło serafa. Uniosła leko brew i zamaszyście sznurując gorset spytała:
-Straciłaś chyba nieco wagi, czyż nie? Wszystko w porządku?
-Tak. To wszystko przez ten stres... Nie mam czasu jeść ani spać.- odpowiedziała, próbując złapać oddech, gdyż sztywny materiał coraz bardziej uciskał jej klatkę piersiową.
-Już niedługo będzie lepiej. Obiecuję.- szepnęła jej do ucha.- Takie potrzeby jak sen czy pożywienie spadną na drugi plan. Wszystkie dotychczasowe czynności, sprawy, które wydawały ci się ważne teraz, przestaną być ważne po inicjacji.
W odpowiedzi zacisnęła tylko mocniej usta i przełknęła głośno ślinę. Czy aż tak bardzo miała się zmienić? Nikt nie pofatygował się by ją o tym poinformować. Z zamyśleń wyrwało ją zdecydowane szarpnięcie sznurka od gorsetu, który pozbawił ją oddechu.
                                                                                     ***
Od czasu wyjścia Maggie wszystko jakoś krzywo patrzyli na chłopca. Później udało się z niego wyciągnąć, że zwie się Damien, nie chciał jednak wyznać kim, a raczej czym jest i jakim cudem potrafi takie rzeczy. Brandon nadal leżał nieprzytomny. Zaczęło to być niepokojące, gdyż wampiry z reguły szybko wracały do swojego poprzedniego stanu. Jednakże niesprzyjające było to, że wampir dawno się nie pożywiał. Każdy, po kolei pełnił wartę i siedział przy nim, czekając aż sie obudzi. Pozostali, w tym czasie wybierali się na polowanie. Co jakiś czas donosili mu krew, którą najpierw umieszczali w strzykawce by potem pożywić go chociażby dożylnie. Niestety, minęło już kilka godzin a nie widać było żadnej poprawy. Pocieszające było to, że chociaż Maggie nie miała o tym pojęcia i pewnie myślała, że już wszystko dobrze. Nieco grobową atmosferę przerwało donośne pukanie do drzwi. Nie mogła to być Maggie, gdyż przygotowywała się do swojej ceremonii. Nikt nie poruszył się, więc pierwszy na dół zszedł Jack. Carter natmiast zamknął Brandona, dla bezpieczeństwa i dołączył do niego. Okazało się, że zawitały do nich wilkołaki, a dokładniej Ryan, Caleb i jeszcze dwóch z tego samego gatunku. Bez pytania wpuścili ich do środka. Ich wizyta na pewno była związana z serafami. Nie mylili się. Bez zaproszenia weszli do salonu i zajęli miejsca na kanapie.
-Gdzie jest ta mała?- spytał prosto z mostu, przybierając, podobnie jak zwykle przybierając pozycję gotową do ataku.
-No właśnie. Gdzie jest moja córka?- dodał, nawet nie siadając. Zaczął zaglądać do każdego pomieszczenia. Carter kompletnie zapomniał podzielić się tą ważną informacją z pozostałymi. Mogli nie znieść to tak dobrze jak przypuszczał. Mówiąc więcej, mogli wycofać się od razu z walki. Nie ufali Maggie kompletnie, no może po za Ryanem. W końcu był jej ojcem.
-Wyszła na zwiady.- odpowiedziała za wampira Annie, stając na schodach.- Po co przyszliście, tak właściwie?
-Przychodzimy by przekazać wam pewną znaczącą informację. Dzięki niej możemy mieć większą szansę by wygrać wojnę. Chociaż wygrać to za duże określenie. Będziemy mieli przewagę.
-Co to za informacja?- zapytał bardziej zainteresowany Carter. Chciał obok nich usiąść, jednak to był chyba zbyt śmiały ruch, gdyż Caleb natychmiast zmienił swoje położenie i stanął obok drzwi.
-Ten tam- powiedział wskazując na Jacka- Ma stąd wyjść. Nie ufamy mu.
Wampir oczywiście chciał wkroczyć do akcji i powiedział kilka niemiłych słów, włączając w nie, że wilkołaki nie są u siebie. Jednakże Joe natychmiast przyprowadził go do porządku, zaledwie jednym spojrzeniem, po którym tamten opuścił pomieszczenie, głośno trzaskając drzwiami.
-Co to za informacja?- powtórzył się już coraz bardziej zdenerwowany Carter.
-Poszukaliśmy trochę w książkach, tak my też mamy dostęp do tej cudownej biblioteki. I znaleźliśmy coś interesującego. Właściwie nie musieliśmy długo czytać, gdyż znajdowało się to obok półki z Biblią. - po tych słowach wyciągnął z torby grubą książkę i przekartkował do odpowiedniej strony.- Serafy były aniołami najwyższej rangi, jednakże podobnie jak Lucyfer i inne demony, Serafy chciały być niezależne i zbuntowały się. Ku zdziwieniu Bóg nie wygnał ich z nieba tylko dał kolejną szansę. Dobra, to pomińmy, gdyż nie będę was zanudzał historyjkami dla dzieci. Faktem jednak jest, że w każdym kościele, tuż obok zakrystii znajduje się małe pomieszczenie, w którym księża umiejscawiają tak zwane Berło.
-Chyba sobie żartujecie- wręcz zakpił Joe.
-Takie berło nie zabija Serafa, jednak pozwala na trochę go osłabić, pod tym względem, że można dzięki niemu wejść do umysłu anioła. Pomoże nam to odwrócić na trochę ich uwagę. Wtedy zaatakujemy.
-A więc wybieramy się do kościoła?- spytał niepewnie Charlie.
                                                                                                    C.D nastąpi