12.12.1492
Wszędzie był ogień, który zabierał ze sobą wszystko. Domy, pola, ludzi, a także i nas, wampiry. To były straszne czasy. Ujawnienie, wyjście do ludzi było chyba największym błędem wszech czasów. Nie zaakceptowali nas. Od razu uznali nas za wrogów i postanowili zgładzić. Ale wszystko od początku. Nazywam się Carter Lacour i jestem wampirem od jakichś dwustu lat. Mieszkam w małym miasteczku o nazwie Noir Seraphin Hill, gdzie to wszystko się zaczęło. Miasto stworzyło cztery serafy, które zstąpiły na ziemię by dać nowy porządek światu. W rzeczywistości chciały zniszczyć wszystkie nieczyste istoty. Z początku ludzie oddawali hołd boskim stworzeniom i tych właśnie nie tykali, jednak znaleźli się i ci, którzy byli zafascynowali wampirami i stawali za nimi murem. O dziwo takich osób znalazło się całkiem sporo. Część z nich pragnęła zostać jednym z nas. Gdy tylko serafy natrafiali na nieposłusznych szybko usuwali sobie ich z drogi. I to w bardzo brutalny sposób przed całym miastem. Ja wraz z moimi przyjaciółmi powstzrymalismy je co skończyło się śmiercią niektórych z nich. Ale to było kiedyś. Myślałem, że wszystko co złe już za nami. Jednakże to ludzie okazali się prawdziwymi potworami. W tych czasach ja i mój przyjaciel Jack wstąpiliśmy do armi pod przywódctwem króla Nowego Jorka, Josepha Steina. Z początku łatwa do przewidzenia walka, gdyż myśleliśmy, że ludzi łatwo pokonać, przeobraziła się w straszliwą wojnę. Nie obchodziły ich jednak tylko wampiry, a również demony, czarownice i wilkołaki. Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc posiadali coraz więcej informacji o nas, tak też znali już wiele sposobów na zgładzenie nas. Nie wywoływaliśmy w tych czasach strachu. Chcieli nas wszystkich wytępić. Gdy myśleliśmy, że gorzej być nie może, doszedł nam kolejny problem. Otóż coraz trudniej przyszło nam dogadywać się z wilkołakami. Kłótnie stawały się coraz bardziej zajadłe aż w końcu całkowicie się od siebie odizolowaliśmy, przestaliśmy sobie pomagać. Od tamtego czasu stali się naszymi równie groźnymi wrogami. W czasie wojny pomieszkiwaliśmy w byłych domach, a raczej barakach ludzi. Nie były to dogodne warunki, nie mieliśmy za bardzo jak i kiedy się żywić, ale musieliśmy jakoś to przetrzymać. Wygranie wojny było najważniejsze. Ludzie stawali się coraz bardziej cwani i w czasie, gdy nasi wychodzilismy na łowy, podstępem łapali naszych, po czym przed całym miastem przeprowadzali egzekucje. Strach było wychodzić, bo można było już nie wrócić. Postanowiłem prowadzić dziennik w tak trudnym czasie, by udowodnić jakimi potworami byli ludzie
18.11.1492
W domu zostawało coraz mniej wampirów. Wykruszaliśmy się. Boję się, że możemy przegrać tą wojnę. Wtedy nasza rasa wyginie. Zastanawiam się czasami kto był gorszy, ludzie czy serafy. Jack również zaczął mnie niepokoić, zmienił się. Zastałem go raz siedzącego po zmroku, na dachu i wpatrującego się ślepo przed siebie. W wtedy po raz pierwszy wyznał mi coś.
-A może...oddalibyśmy się w ich ręce?- spytał, patrząc na mnie zmęczonym, pełnym głodu spojrzeniem.- Może nas nie zabiją.
-Jack, co ty. Nawet tak nie myśl.- przerwałem mu zaraz, zaprzestając tym samym jego samodestrukcyjnych myśli. Myślałem, że to były tylko wymysły, chwila zwątpienia. Niestety, myliłem się. Kilka dni później Jack wyszedł na polowanie i już nie wrócił. Nigdy tak naprawdę nie dowiedziałem się czy oddał się w ich ręce celowo czy został najzwyczajniej w świecie złapany. Grupą jaka z nas została wybraliśmy się na poszukiwania. Oczywiście początkowo nikt nie chciał się zgodzić na tak ryzykowną wyprawę w celu uratowania jednej osoby. Jednak ja byłem zdecydowany nawet oddać życie za przyjaciela. Zdołałam przekonać parę osób i w ostateczności poszliśmy wszyscy. Nie byliśmy aż tak silni przez to, że nigdy nie mogliśmy się tak do końca pożywić, więc zabraliśmy również siekiery, noże i inne ostre przedmioty. Wyszliśmy z naszej kryjówki późną nocą, ponieważ chcieliśmy ich zaskoczyć. Wiedziałem jakie są pobożne życzenia moich pobratańców. Chcieli wykorzystać moment i zabić tylu ludzi ile się da, zemścić się. Natomiast moim jedynym celem było uratować mojego przyjaciela.
Mimo iż w dalszym ciągu byliśmy wampirami, nie czuliśmy się wcale lepsi od zwykłych, jakby się wydawało, bezbronnych ludzi. Skradaliśmy się, trzęsąc się ze strachu. Baliśmy się własnego cienia. Po drodze napotkaliśmy tylko na dwóch strażników, których z łatwością wyeleminowaliśmy. Następnie rozdzieliliśmy się na dwie grupy. Jedni poszli w stronę wschodniego budynku, natomiast my udaliśmy się w kierunku głównego, gdzie jak przypuszczaliśmy znajdowała się zbrojownia. Niestety, bądź stety myliliśmy się. Tylko pierwsze przejście było wyposażone w różnego rodzaju strzelby nafaszerowane drewnianymi nabojami oraz flakonami z wodą święconą. Innych rodzaju broni nawet nie potrafiłem nazwać. Nie miałem pojęcia, że ludzie są aż tak do przodu. Przeraziło nas to, jednak musieliśmy teraz skupić się na naszej misji. Otwierając następne drzwi znaleźliśmy się w wielkim pokoju przypominający salon. Na środku stała wielka sofa a na przeciwko palił się kominek. Pomieszczenie to było nam bardzo dobrze znajome, gdyż niegdyś to my tutaj mieszkali. Wymieniłem jedynie znaczące spojrzenie z kolegami, po czym ruszyliśmy dalej. Nagle usłyszeliśmy kroki co najmniej dwójki osób oraz ciche szepty. Powstrzymałem ich w ostatnim momencie przed atakiem, nie do końca rozumiejąc co robię. Może po prostu, mimo wszystko chciałem uniknąć zbędnych ofiar? Było nas tam trzech, więc ukryliśmy się za długą, sięgającą ziemi, czerwoną zasłoną. Okazało się, że dwoma ludźmi, których wcześniej usłyszeliśmy byli dziewczyna, zapewne jeszcze niepełnoletnia i mężczyzna w średnim wieku. Po jego zachowaniu wywnioskowałem, że jest jej ojcem.Widząc tą nieco rozczulającą scenkę, cieszyłem się, że ostatecznie powstrzymałem ich przed atakiem.
-Ale ojcze, czy one naprawdę są takie złe? Nigdy nie mieliśmy tak naprawdę okazji by z nimi porozmawiać. Może...- mówiła entuzjastycznie, wymieniając to coraz kolejne argumenty za. Widocznie wcześniej przygotowywała się do ewentualnej rozmowy.
-Nie.- przerwał jej surowo, siadając na kanapie.- To potwory pragnące jedynie naszej krwi. Nie widziałeś tego co ja, nie widziałaś jak z zimną krwią zabijali naszych.- ojciec westchnął głośno, patrząc bezradnie na córkę.- Annie, skarbie. Mimo iż ty oraz twoja matka również nie jesteście do końca ludźmi, w przeciwieństwie do nich, żyjecie.
Po jego słowach wymieniłem zdziwione a zarazem przestraszone spojrzenia z moimi towarzyszami. Jak nie byli ludźmi to czym? Może kimś o wiele potężniejszym od nas? Po raz kolejny dziękowałem sobie, że jednak nie zdecydowaliśmy się na atak.
-Nie dziwi mnie to, że są na nas wściekli. W końcu odebraliśmy im ich domy- odpowiedziała złotowłosa, nie zadowolona z przebiegu rozmowy.
-Takim ścierwom nic się nie należy.- warknął, czerwieniejąc się na twarzy ze złości. Widocznie miał dosyć tej sprzeczności poglądów, więc odmaszerował bez słowa z pokoju. Dziewczyna, imieniem Annie zajęła miejsce ojca na kanapie i spojrzała pustym wzrokiem w ogień. Przez chwilę staliśmy bez ruchu. Nie byliśmy pewni co dalej. Gdyby tylko była człowiekiem moglibyśmy przemknąć obok niej bezszelestnie, niezauważalnie. Jednakże była czymś zupełnie innym. Zanim zdążyliśmy zrobić cokolwiek, usłyszeliśmy jej głos.
-Wiem, że tam jesteście. Wychodźcie.- mówiła to obojętnym tonem, nadal wpatrując się w rozpalone ognisko. Laurence i Adam spojrzeli na mnie pytająco, jak gdybym to ja był ich mentorem. Nie chciałem pełnić tej funkcji. Teraz ich życie spoczywało na moich barkach. Wiedziałem jedno, nie mogliśmy się ukrywać za tą kotarą w nieskończoność. W końcu, po dłuższej chwili zdecydowanym ruchem odsłoniłem zasłonę ukazując naszą kryjówkę. Nawet wtedy młoda panienka nie raczyła objąć nas wzrokiem. Zacząłem wolno kroczyć ku niej, a za mną moi towarzysze. Z każdym krokiem obawiałem się, że za moment wydarzy się coś strasznego. Gdy w końcu byłem już w stanie ujrzeć jej twarz, ogarnął mnie wstyd. Podczas gdy my byliśmy brudni i zaniedbani, Annie ubrana w elegancką sukienkę emanowała blaskiem i dostojnością. Także niewłaściwe wydawało mi się teraz stać i patrząc na nią jak równy z równym. Nie zastanawiając się nad tym co robię padłem przed nią na kolana i spuściłem głowę na znak szacunku. Być może nie byłem aż tak zbuntowany i nieokrzesany jak inne wampiry. Sądziłem, że zaraz Adam i Laurence uczynią to samo, niestety przeliczyłem się. Stali wyprostowani i dumni trzymając się swoich racji. Dla nich to wampir stał wyżej od marnego człowieka. Dziewczyna jednak nie zwracała na nich uwagi tylko na mnie. Po chwili wciągnęła niepewnie swoją kruchą dłoń i położyła na moim policzku. Jej ciepło i delikatność uderzyły mnie z taką siłą, że odruchowo wycofałem się.
-Nie...nie bój się mnie.- zaoponowała z pośpiechem, również osuwając się na kolana.- Ja sie ciebie nie boję.
-Niech panienka nie klęczy.- odparłem wstydliwie, unikając patrzenia jej w oczy.
-Wstanę, gdy ty wstaniesz.- powiedziała już śmielej, wyciągając ponownie do mnie dłoń. Dopiero po dłuższej chwili byłem w stanie spojrzeć w jej bursztynowe, ciepłe oczy. Nie widziałem w jej spojrzeniu ani krzty obrzydzenia a co dopiero strachu. Wstałem wolno, po czym ująłem najdelikatniej jak potrafiłem jej dłoń by pomóc jej wstać.
-Jak masz na imię?- spytała, patrząc mi prosto w oczy.
-Carter, pani.- odpowiedziałem, kłaniając się lekko. Widząc, że zaraz zada kolejne pytanie, tym razem ja przejąłem inicjatywę.- Wybacz mi, pani, że o to pytam...ale czym dokładnie panienka jest...?
-Czarownicą.- odparła bez zastanowienia, jednakże po jej minie widać było, że czuła iż zbytnio się pospieszyła.- Pochodzę z rodu Salem.
Nie było czasu na powolne poznawanie się czy oswajanie. W każdej chwili ktoś mógł wejść. Trzeba było wykorzystać okazję.
-Mój przyjaciel prawdopodobnie się tutaj teraz znajduje. Został porwany. Czy...czy mogłaby pani...czy panienka mogłaby mnie do niego doprowadzić? Byłbym dozgonnie wdzięczny.- mówiłem, nie spuszczając z niej wzroku i w dalszym ciągu trzymając jej dłoń. Jednakże zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć rozległ się huk, wystrzał z pistoletu. Odwróciłem się dokładnie w momencie gdy Adam padł na ziemię.
-Tato, nie!- wrzasnęła Annie, jednak na niewiele się to zdało. Zanim zdążyłem zareagować, rozległ się kolejny strzał tym razem wymierzony w Laurenca. Byłem bezradny. Teraz mogłem ratować tylko siebie...
Koniec częsci I
C.D. nastąpi...
[Witam:) Tak więc rozdział trochę odbiegający od głównej fabuły, chciałam wam jednak przybliżyć nieco przeszłość Cartera, Jacka i Annie. Pojawi się part II jeszcze w tym tygodniu. I przed świętami, bądź w samą Wigilię mam zamiar dodać jeszcze rozdział ala świąteczny, tak wyjątkowo :D Nie wiem czy wszyscy przeczytali wiadomość na fb, ale pojawi się nowy blog z całkiem nowym opowiadaniem. I być może już w styczniu, a najpóźniej pod koniec stycznia, gdyż wtedy mam ferie :) No to to na tyle, mam nadzieję, że się rozdział spodobał :) Pozdrawiam]
O.o
OdpowiedzUsuńPrzepraszam.. Ale ten.. Łoł..
Jestem totalnie zaskoczona przeszłością tej trójki..
Na prawdę, rozdział wyszedł ci genialnie..
Masz talent do pisania... :)
Tylko go nie zmarnuj.. :D
Jeśli wydasz książkę to wiesz.. Dawaj cynka a pierwsza ją kupie.. :D
Ale tak na prawdę, rozdział strasznie przypadł mi do gustu..
I liczę na następny w najbliższym czasie..
Weny..! :D
No, no niezwykle ciekawy odcinek :) Mam jednak nadzieję, że bardziej rozwiniesz główny wą tek z Magi i Brandonem. Wesołych Świąt i dużo weny
OdpowiedzUsuńKurcze, naprawdę mnie wciągnęła ta historia, jest świetna i liczę na więcej :D
OdpowiedzUsuńZapraszam również na mojego bloga :)