Ludzie, wiem, że mówiłam wam, że dodam dzisiaj jeszcze jeden rozdział. Jednak pisałam poprzedni do godziny pierwszej i jestem nieco wypompowana. Muszę naładować baterie i dodam kolejny rozdział NA PEWNO, nawet jeśli miałabym pisać do rana, jeszcze w tym roku :D
Chciałabym jeszcze coś wyjaśnić. Wiem, że nikt mi nie zarzuca, że ściągam skądś pomysły, ale ja sama dostrzegam, że jak już coś wymyślę nowego to coś podobnego pojawia się w Pamiętnikach Wampirów. Jak na przykład Katherine stała się człowiekiem i zaczęła się starzeć, tak Michael przestał być wampirem (stał się czymś innym) i sam zaczyna się "kruszyć", że tak powiem. Jak mogliście przeczytać dodałam rozdział o tym wczesniej niż pojawił się taki odcinek o Katherine. Mogę wam obiecać, że nigdy nie zerżnęłam żadnego pomysłu z Pamiętników (jedynie na początku mojej przygody z pisaniem, napisałam coś o werbenie, ale jak możecie zauważyć, zmieniłam to). Możecie mi nie wierzyć, ale taka jest prawda. Doprowadza mnie do furii, że cokolwiek nie wymyślę pojawia się to w Pamiętnikach. Nie wspomniałam o tym, że wcześniej, wcześniej (przed pojawieniem się tego motywu w serialu) wymyśliłam łowców, którzy sami sobie robią tatuaże gdy tylko zabiją jakiegoś wampira czy wilkołaka. Nie wykorzystałam tego pomysłu by nie było podejrzeń.
No, to chyba na tyle. Mam nadzieję, że mi wierzycie :D Między innymi dlatego ta część jest ostatnia, bo nie chcę by moje pomysły były coraz gorsze :) A oczywiście będą nowe opowiadania. Za to, co chwilę wymyślam coś nowego do mojego NOWEGO opowiadania i już nie mogę się doczekać aż to przeczytacie :D
Życzę wam raz jeszcze wesołych świąt i udanego Sylwestra :D
wtorek, 24 grudnia 2013
poniedziałek, 23 grudnia 2013
Rozdział 3 part II
[Witam, chciałam tylko napisać przedtem, że jest tam pewna niezgodność z historią, ale to sami uzgodnicie. Pomyślałam jednak, ze to jest opowiadanie fantastyczne a tam wszystko się może zdarzyć, prawda?:) To tak po pierwsze, a po drugie, możecie zauważyć tam pewne podobieństwa do niedawnych odcinków Pamiętników Wampirów, jednak zapewniam was, że wymyśliłam to już dużo wcześniej, więc nic nie zostało zerżnięte :) Co potwierdza chociażby fakt, że już wcześniej Jack "wariował" od wampirzej krwi:) Miłego czytania]
Wszystko działo się w tym momencie jak w zwolnionym tempie. Widziałem jak lufa z Laurenca przesunęła się w moją stronę. Załadował pistolet i już miał nacisnąć na spust. Już dołączyłbym do moich kolegów. Odezwał się jednak we mnie instynkt przetrwania. Błyskawicznie chwyciłem Annie w pasie i obnażyłem kły. Dziewczyna wrzasnęła i zaczęła się wyrywać. Trzymałem ją mocno i przyłożyłem ostre niczym igły do jej bladej skóry cały czas patrząc na mężczyznę.
-Puść ją- wrzasnął, nie będąc już wcale taki pewny swego. Dłoń w której trzymał broń zaczęła mu drżeć. Naprawdę bał się o córkę, widziałem to w jej oczach. Po chwili dodał ciszej- Proszę.
-Gdzie jest Jack?!- spytałem groźnie. Czułem się nieco winny, że akurat ją wykorzystałem jako kartę przetargową. Była dobra, chciała nas zrozumieć. Prawdopodobnie po tym zdarzeniu już nigdy nam nie zaufa.
-Nie wiem o kim mówisz. Nie wiedziałem, że takim jak wam nadaje się imiona.- odparł pogardliwie. Mimo iż czuł strach o córkę, nie potrafił sobie odmówić takich uwag skierowanych do najbardziej przez siebie nienawidzonej istoty. Carter jednak nie patyczkował się. Przybliżył usta jeszcze bliżej, po czym lekko drasnął jej nieskazitelną szyję tak, że naczynko krwionośne pękło a po jej skórze wolno zaczęła toczyć się ciepła krew.
-Nie prowokuj mnie.- wycedził przez zęby, po czym zacisnął uścisk.- Chcesz, żebym zaczął jej łamać palce?! Każdy po kolei na twoich oczach? Wierz mi, mam jeszcze nieco siły. To jak będzie?
Mężczyzna widocznie walczył ze sobą w środku. Z jednej strony bał się o życie córki, ale z drugiej, dając mu to czego chce, strona ciemności wygra. Jednakże widząc krwiopijcę zlizującego krew z jej szyi, już się nie zastanawiał.
-Dobrze, dobrze. Tylko nie rób jej krzywdy.- odpowiedział z desperacją w głosie, po czym nie odwracając się za siebie ruszył w kierunku drzwi. Bez zastanowienia udałem się za nim, nie puszczając czarownicy, jednak nieco rozluźniając uścisk.
-Wybacz.- szepnąłem jej do ucha, nie będąc pewny czy nawet usłyszała. Jedna myśl mi chodziła po głowie. Skoro rzeczywiście była czarownicą, dlaczego nie próbowała się bronić? Nadzwyczajnego strachu również w niej nie dostrzegłem. Może nie była aż tak bardzo po stronie ojca jakby się mogło wydawać? Przez dłuższą chwilę podążaliśmy wzdłuż korytarza. Nic się tutaj nie zmieniło. Tylko wszystkie obrazy, które przyozdobiały wnętrze zniknęły. Widząc to wszystko czułem obrzydzenie i wzgardę względem rasy ludzkiej. Chyba po raz pierwszy miałem ochotę im wszystkim odrąbać głowy. W końcu, gdy już zaczynałem tracić cierpliwość mężczyzna otworzył kolejne drzwi i stanął obok. Nie wszedł pierwszy, co powinno wzbudzić we mnie podejrzenia, jednak kompletnie straciłem czujność, gdy wewnątrz ujrzałem Jacka. Leżał na jednym spośród trzech żelaznych, szpitalnych łóżek,a jego nadgarstki i kostki przywiązane były skórzanymi pasami. To nie wszystko. W okół łóżka pozostawiane były rozmaite urządzenia których nawet nie potrafiłbym nazwać, a do jego głowy przyczepione były małe druciki. Mimo iż Jack był nieprzytomny, jego twarz wyrażała ból. Poluźniłem uścisk na tyle, że Annie zdołała mi się wymknąć, jednak obeszło mnie to. Odnalazłem przyjaciela. Gdy tylko dziewczyna znalazła się w ramionach ojca, mógł on w końcu podjąć jakieś kroki. Zdążyłem zrobić zaledwie kilka kroków w kierunku Jacka, gdy nagle poczułem przeszywający ból rozchodzący się po kręgosłupie i mięśniach. W kilka sekund cały zesztywniałem, nie mogłem ruszyć nawet palcem. Było to niemożliwe, ale czułem jakby powoli każda cząstka mojego ciała obumierała. Próbowałem z tym walczyć. Mimo to, kilka sekund później już nic nie widziałem ani nie słyszałem i znalazłem się na podłodze. Nie miałem pojęcia co się przez te kilka godzin ze mną działo. Nie śniłem o niczym, nie widziałem tunelu oraz światła jak to miewają ludzie w czasie tak zwanej śmierci klinicznej. Ja po prostu tkwiłem w ciemności i mroku. "A więc to jest piekło", myślałem wtedy. Nie uważałem, że nie zasługuję na to miejsce. Żałowałem tylko, że nie zdołałem w porę uratować Jacka. Nie wiedziałem ile godzin czy dni minęło, ale w końcu obudziłem się. Chciałem od razu podnieść się, zorientować w sytuacji, jednak okazało się, że również jestem przywiązany i leżę na żelaznym łóżku obok Jacka i podobnie jak u niego przyczepione miałem o głowy małe druciki.
-Jack? Jack?!- zawołałem w nadziei, że wampir się przebudzi. Na nieszczęście nie wypiłem wystarczającej ilości krwi by być w stanie oswobodzić się. Nie miałem pojęcia co to wszystko jest. Jakieś nieznane, skomplikowane urządzenia. A sądziłem, że to wampiry są bardziej do przodu. Cały czas próbowałem zbudzić Jacka, on jednak co jakiś czas wzdrygiwał się. Nagle usłyszałem kroki i po chwili do tajnego "laboratorium" wkroczył owy mężczyzna. Tym razem odziany był w biały fartuch. Widząc mnie przytomnego uśmiechnął się.
-No proszę. W końcu, już się bałem, że po tobie. A szkoda by było stracić tak cenny obiekt badawczy.- odezwał się, podchodząc do Jacka.
-O czym ty mówisz? Co to jest?- spytałem kompletnie wstrząśnięty. To pomieszczenie wyglądało jakby było z innej epoki. Pomijając fakt, że byliśmy związani i prawdopodobnie w niebezpieczeństwie czułem się tymi wszystkimi nowinkami przytłoczony. Doktorek sięgnął po ostry przyrząd, naciął mi lekko skórę, po czym pobrał kilka kropel mojej krwi do małego naczynka. Następnie wlał to do gardła Jacka.
-To, mój drogi, jest przyszłość. Nawet nie masz pojęcia co się tutaj dzieje. Wynaleźliśmy coś dzięki czemu nie będzie potrzebny ogień by coś oświetlić. Skończy się era ciemnych dni. A na dodatek prąd, bo tak to nazwaliśmy, może okazać się cenną bronią. Twój...towarzysz robi coś ważnego dla ludzkości. Poświęca swoją egzystencję by zniszczyć swój gatunek.
-To kompletnie nie ma sensu. Po za tym zmusiliście, uprowadziliście go- warknąłem, wyrywając się. Mężczyzna tylko roześmiał się co nieco pozbawiło mnie pewności siebie. Że niby Jack przyszedł tutaj dobrowolnie...? Nie, to było niemożliwe. Zbyt dobrze do znałem. Przez kolejne kilka godzin przeżywałem katusze, Musiałem patrzeć na to jak ten chory psychopata torturował tym nowym wynalazkiem mojego przyjaciela. Okazało się, że te druciki przewodziły prąd i prowadziły one bezpośrednio do mózgu. Za każdym razem, gdy mężczyzna pociągał za wajchę ciało Jacka wpadało w drgawki a on sam krzyczał w niebo głosy. Z czasem nie mógł już z siebie nic wydusić. Jedynie jego twarz wykrzywiała się pod wpływem bólu. To był jeden z najgorszych momentów mojego życia. W końcu, po kilku godzinach doktorek wyszedł bez słowa. Jack ponownie stracił przytomność, a nad jego głową unosił się dym. Z pewnością, gdyby był człowiekiem już dawno by nie żył.
-Jack, obudź się.- wołałem półgłosem, wykręcając się w jego stronę. Usiłowałem dosięgnąć jego dłoni i gdy już prawie mi się to udało znowu usłyszałem kroki. Nie był to jednak owy mężczyzna a Annie. Przez chwilę stała w przejściu i wpatrywała się w nas z przerażeniem.
-Proszę, pomóż nam...- zaryzykowałem.- Przepraszam, że wykorzystałem cię, ale...- umilkłem, gdy ujrzałem, że dziewczyna już po pierwszym zdaniu, nie usłyszawszy przeprosin zaczęła rozwiązywać Jacka.
-Wiem, wiem.- wyszeptała tylko i gdy już skończyła z Jackiem zaczęła rozwiązywać mnie.- Nie miałam pojęcia co tu się tak naprawdę dzieje. Przepraszam.
-Nie masz za co przepraszać.- odpowiedziałem, ściskając na moment jej dłonie. Następnie skierowałem się w kierunku wampira i zacząłem nim potrząsać. Na szczęście, prawie natychmiast Jack odzyskał przytomność.
-Carter..? Carter?- spytał, nieco ochrypłym głosem, po czym podniósł się i przytulił mnie bratersko.
-Już dobrze, stary. Teraz musimy się stąd wydostać. Zaraz to się skończy.- powiedziałem, chcąc jakoś wzbudzić w nim ducha walki. Odwróciłem się w kierunku Annie i spytałem- Pomożesz nam?
Dziewczyna niestety nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż Jack zrobił coś całkowicie nieoczekiwanego. Rana na mojej ręce jeszcze nie do końca się zagoiła, pozostała tam zakrzepnięta krew. Nagle wampir pochylił się i ugryzł mnie w tamto miejsce powodując jeszcze większy krwotok.
-Jack...? Co ty..?- spytałem zszokowany wyrywając mu swoją dłoń, jednakże to już nie był on. Twarz wykrzywiła mu się w okropnie, obnażył również kły. Patrzył teraz na mnie jakbym był jego przekąską. Upadłem na podłogę i wycofałem się czym prędzej. Jack skoczył na równe nogi i zaczął zbliżać się ku mnie wlepiając swoje czerwone oczy we mnie. Nie zauważyłem stojącej za mną lampy. Ukradkiem przewróciłem ją, powodując wypłynięcie z niej nafty czego skutkiem był wybuch pożaru.
-Jack, przestań- krzyknąłem, chcąc go jakoś ominąć. Ogień rozprzestrzeniał się w przerażającym tempie i lada moment mieliśmy być odcięci od drogi ucieczki. Wszystko zaczęło się palić, wszystkie papiery, notatki oraz niezwykłe prototypy urządzeń. Wszystkie badania na nic.- Jack! To ja, twój przyjaciel. Carter!
Na nic były moje krzyki, zapewnienia. Jack zachowywał się jakby coś przejęło kontrolę nad jego ciałem. Nic w nim nie rozpoznawałem. Ku mojemu zdziwieniu, w momencie gdy już wampir miał na mnie skoczyć, Annie zagrodziła mu drogę. Podeszła do niego bez cienia strachu, co nieco wyprowadziło go z równowagi. Nadal jednak wyglądał potwornie.
-Już dobrze, Jack. Wszystko będzie dobrze.- powiedziała łagodnie, po czym podeszła jeszcze bliżej i położyła dłoń na jego policzku. Z jej dotykiem jego twarz powróciła do normalności. Ponownie był zdezorientowany.
-Co tu się, do cholery dzieje?!- wrzasnął ojciec Annie, który pojawił się własnie w laboratorium.- Moje badania! Wy, wy potwory.- dodał i z furią rzucił się na nas. Mężczyzna jednak był bezbronny. Poślizgnął się i wpadł prosto w ogień. Dziewczyna wrzasnęła i już chciała pobiec do niego, zrobić cokolwiek, jednak Jack ją powstrzymał. Wszystko zaczęło się walić, powietrze robiło się coraz bardziej gęste. Odwróciłem się w kierunku drzwi jednak ta droga ucieczki była już odcięta. Zostało tylko okno. Annie nie była już w stanie ustać na własnych nogach, więc Jack wziął ją w ramiona i wyprowadził na zewnątrz. Nie zwlekaliśmy dłużej, tylko uciekliśmy najdalej jak potrafiliśmy.
Tutaj wypadałoby dopisać, że żyliśmy w trójkę długo i szczęśliwie. To niestety nie prawda. W naszych życiach wszystko jeszcze nie raz komplikowało się, jednakże ta historia połączyła nas szczególnym więzią. Wszystkie notatki o prądzie zginęły w płomieniach, tak jak ich ówczesny wynalazca. Nie poszliśmy do przodu z nauką. Nastąpiło to dopiero w 1799 roku. Od tamtych czasów, 1492, Jack już nigdy nie był taki sam. Tylko nasza trójka znała tą mroczną tajemnicę, jego drugą twarz, która już niedługo potem miała ponownie zostać odkryta.
C.D. nastąpi
[Z tego faktu iż właściwie dzisiaj jest Wigilia, chcę wam życzyć spokojnych, zdrowych, wesołych świąt i bogatego Gwiazdora oraz udanego Sylwestra. Trzymajcie kciuki by udało mi się na dzisiaj, czyli na 24 skończyć dla was rozdział, jednakże pamiętajcie, jestem tylko człowiekiem :) Pozdrawiam :)]
Wszystko działo się w tym momencie jak w zwolnionym tempie. Widziałem jak lufa z Laurenca przesunęła się w moją stronę. Załadował pistolet i już miał nacisnąć na spust. Już dołączyłbym do moich kolegów. Odezwał się jednak we mnie instynkt przetrwania. Błyskawicznie chwyciłem Annie w pasie i obnażyłem kły. Dziewczyna wrzasnęła i zaczęła się wyrywać. Trzymałem ją mocno i przyłożyłem ostre niczym igły do jej bladej skóry cały czas patrząc na mężczyznę.
-Puść ją- wrzasnął, nie będąc już wcale taki pewny swego. Dłoń w której trzymał broń zaczęła mu drżeć. Naprawdę bał się o córkę, widziałem to w jej oczach. Po chwili dodał ciszej- Proszę.
-Gdzie jest Jack?!- spytałem groźnie. Czułem się nieco winny, że akurat ją wykorzystałem jako kartę przetargową. Była dobra, chciała nas zrozumieć. Prawdopodobnie po tym zdarzeniu już nigdy nam nie zaufa.
-Nie wiem o kim mówisz. Nie wiedziałem, że takim jak wam nadaje się imiona.- odparł pogardliwie. Mimo iż czuł strach o córkę, nie potrafił sobie odmówić takich uwag skierowanych do najbardziej przez siebie nienawidzonej istoty. Carter jednak nie patyczkował się. Przybliżył usta jeszcze bliżej, po czym lekko drasnął jej nieskazitelną szyję tak, że naczynko krwionośne pękło a po jej skórze wolno zaczęła toczyć się ciepła krew.
-Nie prowokuj mnie.- wycedził przez zęby, po czym zacisnął uścisk.- Chcesz, żebym zaczął jej łamać palce?! Każdy po kolei na twoich oczach? Wierz mi, mam jeszcze nieco siły. To jak będzie?
Mężczyzna widocznie walczył ze sobą w środku. Z jednej strony bał się o życie córki, ale z drugiej, dając mu to czego chce, strona ciemności wygra. Jednakże widząc krwiopijcę zlizującego krew z jej szyi, już się nie zastanawiał.
-Dobrze, dobrze. Tylko nie rób jej krzywdy.- odpowiedział z desperacją w głosie, po czym nie odwracając się za siebie ruszył w kierunku drzwi. Bez zastanowienia udałem się za nim, nie puszczając czarownicy, jednak nieco rozluźniając uścisk.
-Wybacz.- szepnąłem jej do ucha, nie będąc pewny czy nawet usłyszała. Jedna myśl mi chodziła po głowie. Skoro rzeczywiście była czarownicą, dlaczego nie próbowała się bronić? Nadzwyczajnego strachu również w niej nie dostrzegłem. Może nie była aż tak bardzo po stronie ojca jakby się mogło wydawać? Przez dłuższą chwilę podążaliśmy wzdłuż korytarza. Nic się tutaj nie zmieniło. Tylko wszystkie obrazy, które przyozdobiały wnętrze zniknęły. Widząc to wszystko czułem obrzydzenie i wzgardę względem rasy ludzkiej. Chyba po raz pierwszy miałem ochotę im wszystkim odrąbać głowy. W końcu, gdy już zaczynałem tracić cierpliwość mężczyzna otworzył kolejne drzwi i stanął obok. Nie wszedł pierwszy, co powinno wzbudzić we mnie podejrzenia, jednak kompletnie straciłem czujność, gdy wewnątrz ujrzałem Jacka. Leżał na jednym spośród trzech żelaznych, szpitalnych łóżek,a jego nadgarstki i kostki przywiązane były skórzanymi pasami. To nie wszystko. W okół łóżka pozostawiane były rozmaite urządzenia których nawet nie potrafiłbym nazwać, a do jego głowy przyczepione były małe druciki. Mimo iż Jack był nieprzytomny, jego twarz wyrażała ból. Poluźniłem uścisk na tyle, że Annie zdołała mi się wymknąć, jednak obeszło mnie to. Odnalazłem przyjaciela. Gdy tylko dziewczyna znalazła się w ramionach ojca, mógł on w końcu podjąć jakieś kroki. Zdążyłem zrobić zaledwie kilka kroków w kierunku Jacka, gdy nagle poczułem przeszywający ból rozchodzący się po kręgosłupie i mięśniach. W kilka sekund cały zesztywniałem, nie mogłem ruszyć nawet palcem. Było to niemożliwe, ale czułem jakby powoli każda cząstka mojego ciała obumierała. Próbowałem z tym walczyć. Mimo to, kilka sekund później już nic nie widziałem ani nie słyszałem i znalazłem się na podłodze. Nie miałem pojęcia co się przez te kilka godzin ze mną działo. Nie śniłem o niczym, nie widziałem tunelu oraz światła jak to miewają ludzie w czasie tak zwanej śmierci klinicznej. Ja po prostu tkwiłem w ciemności i mroku. "A więc to jest piekło", myślałem wtedy. Nie uważałem, że nie zasługuję na to miejsce. Żałowałem tylko, że nie zdołałem w porę uratować Jacka. Nie wiedziałem ile godzin czy dni minęło, ale w końcu obudziłem się. Chciałem od razu podnieść się, zorientować w sytuacji, jednak okazało się, że również jestem przywiązany i leżę na żelaznym łóżku obok Jacka i podobnie jak u niego przyczepione miałem o głowy małe druciki.
-Jack? Jack?!- zawołałem w nadziei, że wampir się przebudzi. Na nieszczęście nie wypiłem wystarczającej ilości krwi by być w stanie oswobodzić się. Nie miałem pojęcia co to wszystko jest. Jakieś nieznane, skomplikowane urządzenia. A sądziłem, że to wampiry są bardziej do przodu. Cały czas próbowałem zbudzić Jacka, on jednak co jakiś czas wzdrygiwał się. Nagle usłyszałem kroki i po chwili do tajnego "laboratorium" wkroczył owy mężczyzna. Tym razem odziany był w biały fartuch. Widząc mnie przytomnego uśmiechnął się.
-No proszę. W końcu, już się bałem, że po tobie. A szkoda by było stracić tak cenny obiekt badawczy.- odezwał się, podchodząc do Jacka.
-O czym ty mówisz? Co to jest?- spytałem kompletnie wstrząśnięty. To pomieszczenie wyglądało jakby było z innej epoki. Pomijając fakt, że byliśmy związani i prawdopodobnie w niebezpieczeństwie czułem się tymi wszystkimi nowinkami przytłoczony. Doktorek sięgnął po ostry przyrząd, naciął mi lekko skórę, po czym pobrał kilka kropel mojej krwi do małego naczynka. Następnie wlał to do gardła Jacka.
-To, mój drogi, jest przyszłość. Nawet nie masz pojęcia co się tutaj dzieje. Wynaleźliśmy coś dzięki czemu nie będzie potrzebny ogień by coś oświetlić. Skończy się era ciemnych dni. A na dodatek prąd, bo tak to nazwaliśmy, może okazać się cenną bronią. Twój...towarzysz robi coś ważnego dla ludzkości. Poświęca swoją egzystencję by zniszczyć swój gatunek.
-To kompletnie nie ma sensu. Po za tym zmusiliście, uprowadziliście go- warknąłem, wyrywając się. Mężczyzna tylko roześmiał się co nieco pozbawiło mnie pewności siebie. Że niby Jack przyszedł tutaj dobrowolnie...? Nie, to było niemożliwe. Zbyt dobrze do znałem. Przez kolejne kilka godzin przeżywałem katusze, Musiałem patrzeć na to jak ten chory psychopata torturował tym nowym wynalazkiem mojego przyjaciela. Okazało się, że te druciki przewodziły prąd i prowadziły one bezpośrednio do mózgu. Za każdym razem, gdy mężczyzna pociągał za wajchę ciało Jacka wpadało w drgawki a on sam krzyczał w niebo głosy. Z czasem nie mógł już z siebie nic wydusić. Jedynie jego twarz wykrzywiała się pod wpływem bólu. To był jeden z najgorszych momentów mojego życia. W końcu, po kilku godzinach doktorek wyszedł bez słowa. Jack ponownie stracił przytomność, a nad jego głową unosił się dym. Z pewnością, gdyby był człowiekiem już dawno by nie żył.
-Jack, obudź się.- wołałem półgłosem, wykręcając się w jego stronę. Usiłowałem dosięgnąć jego dłoni i gdy już prawie mi się to udało znowu usłyszałem kroki. Nie był to jednak owy mężczyzna a Annie. Przez chwilę stała w przejściu i wpatrywała się w nas z przerażeniem.
-Proszę, pomóż nam...- zaryzykowałem.- Przepraszam, że wykorzystałem cię, ale...- umilkłem, gdy ujrzałem, że dziewczyna już po pierwszym zdaniu, nie usłyszawszy przeprosin zaczęła rozwiązywać Jacka.
-Wiem, wiem.- wyszeptała tylko i gdy już skończyła z Jackiem zaczęła rozwiązywać mnie.- Nie miałam pojęcia co tu się tak naprawdę dzieje. Przepraszam.
-Nie masz za co przepraszać.- odpowiedziałem, ściskając na moment jej dłonie. Następnie skierowałem się w kierunku wampira i zacząłem nim potrząsać. Na szczęście, prawie natychmiast Jack odzyskał przytomność.
-Carter..? Carter?- spytał, nieco ochrypłym głosem, po czym podniósł się i przytulił mnie bratersko.
-Już dobrze, stary. Teraz musimy się stąd wydostać. Zaraz to się skończy.- powiedziałem, chcąc jakoś wzbudzić w nim ducha walki. Odwróciłem się w kierunku Annie i spytałem- Pomożesz nam?
Dziewczyna niestety nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż Jack zrobił coś całkowicie nieoczekiwanego. Rana na mojej ręce jeszcze nie do końca się zagoiła, pozostała tam zakrzepnięta krew. Nagle wampir pochylił się i ugryzł mnie w tamto miejsce powodując jeszcze większy krwotok.
-Jack...? Co ty..?- spytałem zszokowany wyrywając mu swoją dłoń, jednakże to już nie był on. Twarz wykrzywiła mu się w okropnie, obnażył również kły. Patrzył teraz na mnie jakbym był jego przekąską. Upadłem na podłogę i wycofałem się czym prędzej. Jack skoczył na równe nogi i zaczął zbliżać się ku mnie wlepiając swoje czerwone oczy we mnie. Nie zauważyłem stojącej za mną lampy. Ukradkiem przewróciłem ją, powodując wypłynięcie z niej nafty czego skutkiem był wybuch pożaru.
-Jack, przestań- krzyknąłem, chcąc go jakoś ominąć. Ogień rozprzestrzeniał się w przerażającym tempie i lada moment mieliśmy być odcięci od drogi ucieczki. Wszystko zaczęło się palić, wszystkie papiery, notatki oraz niezwykłe prototypy urządzeń. Wszystkie badania na nic.- Jack! To ja, twój przyjaciel. Carter!
Na nic były moje krzyki, zapewnienia. Jack zachowywał się jakby coś przejęło kontrolę nad jego ciałem. Nic w nim nie rozpoznawałem. Ku mojemu zdziwieniu, w momencie gdy już wampir miał na mnie skoczyć, Annie zagrodziła mu drogę. Podeszła do niego bez cienia strachu, co nieco wyprowadziło go z równowagi. Nadal jednak wyglądał potwornie.
-Już dobrze, Jack. Wszystko będzie dobrze.- powiedziała łagodnie, po czym podeszła jeszcze bliżej i położyła dłoń na jego policzku. Z jej dotykiem jego twarz powróciła do normalności. Ponownie był zdezorientowany.
-Co tu się, do cholery dzieje?!- wrzasnął ojciec Annie, który pojawił się własnie w laboratorium.- Moje badania! Wy, wy potwory.- dodał i z furią rzucił się na nas. Mężczyzna jednak był bezbronny. Poślizgnął się i wpadł prosto w ogień. Dziewczyna wrzasnęła i już chciała pobiec do niego, zrobić cokolwiek, jednak Jack ją powstrzymał. Wszystko zaczęło się walić, powietrze robiło się coraz bardziej gęste. Odwróciłem się w kierunku drzwi jednak ta droga ucieczki była już odcięta. Zostało tylko okno. Annie nie była już w stanie ustać na własnych nogach, więc Jack wziął ją w ramiona i wyprowadził na zewnątrz. Nie zwlekaliśmy dłużej, tylko uciekliśmy najdalej jak potrafiliśmy.
Tutaj wypadałoby dopisać, że żyliśmy w trójkę długo i szczęśliwie. To niestety nie prawda. W naszych życiach wszystko jeszcze nie raz komplikowało się, jednakże ta historia połączyła nas szczególnym więzią. Wszystkie notatki o prądzie zginęły w płomieniach, tak jak ich ówczesny wynalazca. Nie poszliśmy do przodu z nauką. Nastąpiło to dopiero w 1799 roku. Od tamtych czasów, 1492, Jack już nigdy nie był taki sam. Tylko nasza trójka znała tą mroczną tajemnicę, jego drugą twarz, która już niedługo potem miała ponownie zostać odkryta.
C.D. nastąpi
[Z tego faktu iż właściwie dzisiaj jest Wigilia, chcę wam życzyć spokojnych, zdrowych, wesołych świąt i bogatego Gwiazdora oraz udanego Sylwestra. Trzymajcie kciuki by udało mi się na dzisiaj, czyli na 24 skończyć dla was rozdział, jednakże pamiętajcie, jestem tylko człowiekiem :) Pozdrawiam :)]
wtorek, 17 grudnia 2013
Rozdział 3
12.12.1492
Wszędzie był ogień, który zabierał ze sobą wszystko. Domy, pola, ludzi, a także i nas, wampiry. To były straszne czasy. Ujawnienie, wyjście do ludzi było chyba największym błędem wszech czasów. Nie zaakceptowali nas. Od razu uznali nas za wrogów i postanowili zgładzić. Ale wszystko od początku. Nazywam się Carter Lacour i jestem wampirem od jakichś dwustu lat. Mieszkam w małym miasteczku o nazwie Noir Seraphin Hill, gdzie to wszystko się zaczęło. Miasto stworzyło cztery serafy, które zstąpiły na ziemię by dać nowy porządek światu. W rzeczywistości chciały zniszczyć wszystkie nieczyste istoty. Z początku ludzie oddawali hołd boskim stworzeniom i tych właśnie nie tykali, jednak znaleźli się i ci, którzy byli zafascynowali wampirami i stawali za nimi murem. O dziwo takich osób znalazło się całkiem sporo. Część z nich pragnęła zostać jednym z nas. Gdy tylko serafy natrafiali na nieposłusznych szybko usuwali sobie ich z drogi. I to w bardzo brutalny sposób przed całym miastem. Ja wraz z moimi przyjaciółmi powstzrymalismy je co skończyło się śmiercią niektórych z nich. Ale to było kiedyś. Myślałem, że wszystko co złe już za nami. Jednakże to ludzie okazali się prawdziwymi potworami. W tych czasach ja i mój przyjaciel Jack wstąpiliśmy do armi pod przywódctwem króla Nowego Jorka, Josepha Steina. Z początku łatwa do przewidzenia walka, gdyż myśleliśmy, że ludzi łatwo pokonać, przeobraziła się w straszliwą wojnę. Nie obchodziły ich jednak tylko wampiry, a również demony, czarownice i wilkołaki. Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc posiadali coraz więcej informacji o nas, tak też znali już wiele sposobów na zgładzenie nas. Nie wywoływaliśmy w tych czasach strachu. Chcieli nas wszystkich wytępić. Gdy myśleliśmy, że gorzej być nie może, doszedł nam kolejny problem. Otóż coraz trudniej przyszło nam dogadywać się z wilkołakami. Kłótnie stawały się coraz bardziej zajadłe aż w końcu całkowicie się od siebie odizolowaliśmy, przestaliśmy sobie pomagać. Od tamtego czasu stali się naszymi równie groźnymi wrogami. W czasie wojny pomieszkiwaliśmy w byłych domach, a raczej barakach ludzi. Nie były to dogodne warunki, nie mieliśmy za bardzo jak i kiedy się żywić, ale musieliśmy jakoś to przetrzymać. Wygranie wojny było najważniejsze. Ludzie stawali się coraz bardziej cwani i w czasie, gdy nasi wychodzilismy na łowy, podstępem łapali naszych, po czym przed całym miastem przeprowadzali egzekucje. Strach było wychodzić, bo można było już nie wrócić. Postanowiłem prowadzić dziennik w tak trudnym czasie, by udowodnić jakimi potworami byli ludzie
18.11.1492
W domu zostawało coraz mniej wampirów. Wykruszaliśmy się. Boję się, że możemy przegrać tą wojnę. Wtedy nasza rasa wyginie. Zastanawiam się czasami kto był gorszy, ludzie czy serafy. Jack również zaczął mnie niepokoić, zmienił się. Zastałem go raz siedzącego po zmroku, na dachu i wpatrującego się ślepo przed siebie. W wtedy po raz pierwszy wyznał mi coś.
-A może...oddalibyśmy się w ich ręce?- spytał, patrząc na mnie zmęczonym, pełnym głodu spojrzeniem.- Może nas nie zabiją.
-Jack, co ty. Nawet tak nie myśl.- przerwałem mu zaraz, zaprzestając tym samym jego samodestrukcyjnych myśli. Myślałem, że to były tylko wymysły, chwila zwątpienia. Niestety, myliłem się. Kilka dni później Jack wyszedł na polowanie i już nie wrócił. Nigdy tak naprawdę nie dowiedziałem się czy oddał się w ich ręce celowo czy został najzwyczajniej w świecie złapany. Grupą jaka z nas została wybraliśmy się na poszukiwania. Oczywiście początkowo nikt nie chciał się zgodzić na tak ryzykowną wyprawę w celu uratowania jednej osoby. Jednak ja byłem zdecydowany nawet oddać życie za przyjaciela. Zdołałam przekonać parę osób i w ostateczności poszliśmy wszyscy. Nie byliśmy aż tak silni przez to, że nigdy nie mogliśmy się tak do końca pożywić, więc zabraliśmy również siekiery, noże i inne ostre przedmioty. Wyszliśmy z naszej kryjówki późną nocą, ponieważ chcieliśmy ich zaskoczyć. Wiedziałem jakie są pobożne życzenia moich pobratańców. Chcieli wykorzystać moment i zabić tylu ludzi ile się da, zemścić się. Natomiast moim jedynym celem było uratować mojego przyjaciela.
Mimo iż w dalszym ciągu byliśmy wampirami, nie czuliśmy się wcale lepsi od zwykłych, jakby się wydawało, bezbronnych ludzi. Skradaliśmy się, trzęsąc się ze strachu. Baliśmy się własnego cienia. Po drodze napotkaliśmy tylko na dwóch strażników, których z łatwością wyeleminowaliśmy. Następnie rozdzieliliśmy się na dwie grupy. Jedni poszli w stronę wschodniego budynku, natomiast my udaliśmy się w kierunku głównego, gdzie jak przypuszczaliśmy znajdowała się zbrojownia. Niestety, bądź stety myliliśmy się. Tylko pierwsze przejście było wyposażone w różnego rodzaju strzelby nafaszerowane drewnianymi nabojami oraz flakonami z wodą święconą. Innych rodzaju broni nawet nie potrafiłem nazwać. Nie miałem pojęcia, że ludzie są aż tak do przodu. Przeraziło nas to, jednak musieliśmy teraz skupić się na naszej misji. Otwierając następne drzwi znaleźliśmy się w wielkim pokoju przypominający salon. Na środku stała wielka sofa a na przeciwko palił się kominek. Pomieszczenie to było nam bardzo dobrze znajome, gdyż niegdyś to my tutaj mieszkali. Wymieniłem jedynie znaczące spojrzenie z kolegami, po czym ruszyliśmy dalej. Nagle usłyszeliśmy kroki co najmniej dwójki osób oraz ciche szepty. Powstrzymałem ich w ostatnim momencie przed atakiem, nie do końca rozumiejąc co robię. Może po prostu, mimo wszystko chciałem uniknąć zbędnych ofiar? Było nas tam trzech, więc ukryliśmy się za długą, sięgającą ziemi, czerwoną zasłoną. Okazało się, że dwoma ludźmi, których wcześniej usłyszeliśmy byli dziewczyna, zapewne jeszcze niepełnoletnia i mężczyzna w średnim wieku. Po jego zachowaniu wywnioskowałem, że jest jej ojcem.Widząc tą nieco rozczulającą scenkę, cieszyłem się, że ostatecznie powstrzymałem ich przed atakiem.
-Ale ojcze, czy one naprawdę są takie złe? Nigdy nie mieliśmy tak naprawdę okazji by z nimi porozmawiać. Może...- mówiła entuzjastycznie, wymieniając to coraz kolejne argumenty za. Widocznie wcześniej przygotowywała się do ewentualnej rozmowy.
-Nie.- przerwał jej surowo, siadając na kanapie.- To potwory pragnące jedynie naszej krwi. Nie widziałeś tego co ja, nie widziałaś jak z zimną krwią zabijali naszych.- ojciec westchnął głośno, patrząc bezradnie na córkę.- Annie, skarbie. Mimo iż ty oraz twoja matka również nie jesteście do końca ludźmi, w przeciwieństwie do nich, żyjecie.
Po jego słowach wymieniłem zdziwione a zarazem przestraszone spojrzenia z moimi towarzyszami. Jak nie byli ludźmi to czym? Może kimś o wiele potężniejszym od nas? Po raz kolejny dziękowałem sobie, że jednak nie zdecydowaliśmy się na atak.
-Nie dziwi mnie to, że są na nas wściekli. W końcu odebraliśmy im ich domy- odpowiedziała złotowłosa, nie zadowolona z przebiegu rozmowy.
-Takim ścierwom nic się nie należy.- warknął, czerwieniejąc się na twarzy ze złości. Widocznie miał dosyć tej sprzeczności poglądów, więc odmaszerował bez słowa z pokoju. Dziewczyna, imieniem Annie zajęła miejsce ojca na kanapie i spojrzała pustym wzrokiem w ogień. Przez chwilę staliśmy bez ruchu. Nie byliśmy pewni co dalej. Gdyby tylko była człowiekiem moglibyśmy przemknąć obok niej bezszelestnie, niezauważalnie. Jednakże była czymś zupełnie innym. Zanim zdążyliśmy zrobić cokolwiek, usłyszeliśmy jej głos.
-Wiem, że tam jesteście. Wychodźcie.- mówiła to obojętnym tonem, nadal wpatrując się w rozpalone ognisko. Laurence i Adam spojrzeli na mnie pytająco, jak gdybym to ja był ich mentorem. Nie chciałem pełnić tej funkcji. Teraz ich życie spoczywało na moich barkach. Wiedziałem jedno, nie mogliśmy się ukrywać za tą kotarą w nieskończoność. W końcu, po dłuższej chwili zdecydowanym ruchem odsłoniłem zasłonę ukazując naszą kryjówkę. Nawet wtedy młoda panienka nie raczyła objąć nas wzrokiem. Zacząłem wolno kroczyć ku niej, a za mną moi towarzysze. Z każdym krokiem obawiałem się, że za moment wydarzy się coś strasznego. Gdy w końcu byłem już w stanie ujrzeć jej twarz, ogarnął mnie wstyd. Podczas gdy my byliśmy brudni i zaniedbani, Annie ubrana w elegancką sukienkę emanowała blaskiem i dostojnością. Także niewłaściwe wydawało mi się teraz stać i patrząc na nią jak równy z równym. Nie zastanawiając się nad tym co robię padłem przed nią na kolana i spuściłem głowę na znak szacunku. Być może nie byłem aż tak zbuntowany i nieokrzesany jak inne wampiry. Sądziłem, że zaraz Adam i Laurence uczynią to samo, niestety przeliczyłem się. Stali wyprostowani i dumni trzymając się swoich racji. Dla nich to wampir stał wyżej od marnego człowieka. Dziewczyna jednak nie zwracała na nich uwagi tylko na mnie. Po chwili wciągnęła niepewnie swoją kruchą dłoń i położyła na moim policzku. Jej ciepło i delikatność uderzyły mnie z taką siłą, że odruchowo wycofałem się.
-Nie...nie bój się mnie.- zaoponowała z pośpiechem, również osuwając się na kolana.- Ja sie ciebie nie boję.
-Niech panienka nie klęczy.- odparłem wstydliwie, unikając patrzenia jej w oczy.
-Wstanę, gdy ty wstaniesz.- powiedziała już śmielej, wyciągając ponownie do mnie dłoń. Dopiero po dłuższej chwili byłem w stanie spojrzeć w jej bursztynowe, ciepłe oczy. Nie widziałem w jej spojrzeniu ani krzty obrzydzenia a co dopiero strachu. Wstałem wolno, po czym ująłem najdelikatniej jak potrafiłem jej dłoń by pomóc jej wstać.
-Jak masz na imię?- spytała, patrząc mi prosto w oczy.
-Carter, pani.- odpowiedziałem, kłaniając się lekko. Widząc, że zaraz zada kolejne pytanie, tym razem ja przejąłem inicjatywę.- Wybacz mi, pani, że o to pytam...ale czym dokładnie panienka jest...?
-Czarownicą.- odparła bez zastanowienia, jednakże po jej minie widać było, że czuła iż zbytnio się pospieszyła.- Pochodzę z rodu Salem.
Nie było czasu na powolne poznawanie się czy oswajanie. W każdej chwili ktoś mógł wejść. Trzeba było wykorzystać okazję.
-Mój przyjaciel prawdopodobnie się tutaj teraz znajduje. Został porwany. Czy...czy mogłaby pani...czy panienka mogłaby mnie do niego doprowadzić? Byłbym dozgonnie wdzięczny.- mówiłem, nie spuszczając z niej wzroku i w dalszym ciągu trzymając jej dłoń. Jednakże zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć rozległ się huk, wystrzał z pistoletu. Odwróciłem się dokładnie w momencie gdy Adam padł na ziemię.
-Tato, nie!- wrzasnęła Annie, jednak na niewiele się to zdało. Zanim zdążyłem zareagować, rozległ się kolejny strzał tym razem wymierzony w Laurenca. Byłem bezradny. Teraz mogłem ratować tylko siebie...
Koniec częsci I
C.D. nastąpi...
[Witam:) Tak więc rozdział trochę odbiegający od głównej fabuły, chciałam wam jednak przybliżyć nieco przeszłość Cartera, Jacka i Annie. Pojawi się part II jeszcze w tym tygodniu. I przed świętami, bądź w samą Wigilię mam zamiar dodać jeszcze rozdział ala świąteczny, tak wyjątkowo :D Nie wiem czy wszyscy przeczytali wiadomość na fb, ale pojawi się nowy blog z całkiem nowym opowiadaniem. I być może już w styczniu, a najpóźniej pod koniec stycznia, gdyż wtedy mam ferie :) No to to na tyle, mam nadzieję, że się rozdział spodobał :) Pozdrawiam]
Wszędzie był ogień, który zabierał ze sobą wszystko. Domy, pola, ludzi, a także i nas, wampiry. To były straszne czasy. Ujawnienie, wyjście do ludzi było chyba największym błędem wszech czasów. Nie zaakceptowali nas. Od razu uznali nas za wrogów i postanowili zgładzić. Ale wszystko od początku. Nazywam się Carter Lacour i jestem wampirem od jakichś dwustu lat. Mieszkam w małym miasteczku o nazwie Noir Seraphin Hill, gdzie to wszystko się zaczęło. Miasto stworzyło cztery serafy, które zstąpiły na ziemię by dać nowy porządek światu. W rzeczywistości chciały zniszczyć wszystkie nieczyste istoty. Z początku ludzie oddawali hołd boskim stworzeniom i tych właśnie nie tykali, jednak znaleźli się i ci, którzy byli zafascynowali wampirami i stawali za nimi murem. O dziwo takich osób znalazło się całkiem sporo. Część z nich pragnęła zostać jednym z nas. Gdy tylko serafy natrafiali na nieposłusznych szybko usuwali sobie ich z drogi. I to w bardzo brutalny sposób przed całym miastem. Ja wraz z moimi przyjaciółmi powstzrymalismy je co skończyło się śmiercią niektórych z nich. Ale to było kiedyś. Myślałem, że wszystko co złe już za nami. Jednakże to ludzie okazali się prawdziwymi potworami. W tych czasach ja i mój przyjaciel Jack wstąpiliśmy do armi pod przywódctwem króla Nowego Jorka, Josepha Steina. Z początku łatwa do przewidzenia walka, gdyż myśleliśmy, że ludzi łatwo pokonać, przeobraziła się w straszliwą wojnę. Nie obchodziły ich jednak tylko wampiry, a również demony, czarownice i wilkołaki. Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc posiadali coraz więcej informacji o nas, tak też znali już wiele sposobów na zgładzenie nas. Nie wywoływaliśmy w tych czasach strachu. Chcieli nas wszystkich wytępić. Gdy myśleliśmy, że gorzej być nie może, doszedł nam kolejny problem. Otóż coraz trudniej przyszło nam dogadywać się z wilkołakami. Kłótnie stawały się coraz bardziej zajadłe aż w końcu całkowicie się od siebie odizolowaliśmy, przestaliśmy sobie pomagać. Od tamtego czasu stali się naszymi równie groźnymi wrogami. W czasie wojny pomieszkiwaliśmy w byłych domach, a raczej barakach ludzi. Nie były to dogodne warunki, nie mieliśmy za bardzo jak i kiedy się żywić, ale musieliśmy jakoś to przetrzymać. Wygranie wojny było najważniejsze. Ludzie stawali się coraz bardziej cwani i w czasie, gdy nasi wychodzilismy na łowy, podstępem łapali naszych, po czym przed całym miastem przeprowadzali egzekucje. Strach było wychodzić, bo można było już nie wrócić. Postanowiłem prowadzić dziennik w tak trudnym czasie, by udowodnić jakimi potworami byli ludzie
18.11.1492
W domu zostawało coraz mniej wampirów. Wykruszaliśmy się. Boję się, że możemy przegrać tą wojnę. Wtedy nasza rasa wyginie. Zastanawiam się czasami kto był gorszy, ludzie czy serafy. Jack również zaczął mnie niepokoić, zmienił się. Zastałem go raz siedzącego po zmroku, na dachu i wpatrującego się ślepo przed siebie. W wtedy po raz pierwszy wyznał mi coś.
-A może...oddalibyśmy się w ich ręce?- spytał, patrząc na mnie zmęczonym, pełnym głodu spojrzeniem.- Może nas nie zabiją.
-Jack, co ty. Nawet tak nie myśl.- przerwałem mu zaraz, zaprzestając tym samym jego samodestrukcyjnych myśli. Myślałem, że to były tylko wymysły, chwila zwątpienia. Niestety, myliłem się. Kilka dni później Jack wyszedł na polowanie i już nie wrócił. Nigdy tak naprawdę nie dowiedziałem się czy oddał się w ich ręce celowo czy został najzwyczajniej w świecie złapany. Grupą jaka z nas została wybraliśmy się na poszukiwania. Oczywiście początkowo nikt nie chciał się zgodzić na tak ryzykowną wyprawę w celu uratowania jednej osoby. Jednak ja byłem zdecydowany nawet oddać życie za przyjaciela. Zdołałam przekonać parę osób i w ostateczności poszliśmy wszyscy. Nie byliśmy aż tak silni przez to, że nigdy nie mogliśmy się tak do końca pożywić, więc zabraliśmy również siekiery, noże i inne ostre przedmioty. Wyszliśmy z naszej kryjówki późną nocą, ponieważ chcieliśmy ich zaskoczyć. Wiedziałem jakie są pobożne życzenia moich pobratańców. Chcieli wykorzystać moment i zabić tylu ludzi ile się da, zemścić się. Natomiast moim jedynym celem było uratować mojego przyjaciela.
Mimo iż w dalszym ciągu byliśmy wampirami, nie czuliśmy się wcale lepsi od zwykłych, jakby się wydawało, bezbronnych ludzi. Skradaliśmy się, trzęsąc się ze strachu. Baliśmy się własnego cienia. Po drodze napotkaliśmy tylko na dwóch strażników, których z łatwością wyeleminowaliśmy. Następnie rozdzieliliśmy się na dwie grupy. Jedni poszli w stronę wschodniego budynku, natomiast my udaliśmy się w kierunku głównego, gdzie jak przypuszczaliśmy znajdowała się zbrojownia. Niestety, bądź stety myliliśmy się. Tylko pierwsze przejście było wyposażone w różnego rodzaju strzelby nafaszerowane drewnianymi nabojami oraz flakonami z wodą święconą. Innych rodzaju broni nawet nie potrafiłem nazwać. Nie miałem pojęcia, że ludzie są aż tak do przodu. Przeraziło nas to, jednak musieliśmy teraz skupić się na naszej misji. Otwierając następne drzwi znaleźliśmy się w wielkim pokoju przypominający salon. Na środku stała wielka sofa a na przeciwko palił się kominek. Pomieszczenie to było nam bardzo dobrze znajome, gdyż niegdyś to my tutaj mieszkali. Wymieniłem jedynie znaczące spojrzenie z kolegami, po czym ruszyliśmy dalej. Nagle usłyszeliśmy kroki co najmniej dwójki osób oraz ciche szepty. Powstrzymałem ich w ostatnim momencie przed atakiem, nie do końca rozumiejąc co robię. Może po prostu, mimo wszystko chciałem uniknąć zbędnych ofiar? Było nas tam trzech, więc ukryliśmy się za długą, sięgającą ziemi, czerwoną zasłoną. Okazało się, że dwoma ludźmi, których wcześniej usłyszeliśmy byli dziewczyna, zapewne jeszcze niepełnoletnia i mężczyzna w średnim wieku. Po jego zachowaniu wywnioskowałem, że jest jej ojcem.Widząc tą nieco rozczulającą scenkę, cieszyłem się, że ostatecznie powstrzymałem ich przed atakiem.
-Ale ojcze, czy one naprawdę są takie złe? Nigdy nie mieliśmy tak naprawdę okazji by z nimi porozmawiać. Może...- mówiła entuzjastycznie, wymieniając to coraz kolejne argumenty za. Widocznie wcześniej przygotowywała się do ewentualnej rozmowy.
-Nie.- przerwał jej surowo, siadając na kanapie.- To potwory pragnące jedynie naszej krwi. Nie widziałeś tego co ja, nie widziałaś jak z zimną krwią zabijali naszych.- ojciec westchnął głośno, patrząc bezradnie na córkę.- Annie, skarbie. Mimo iż ty oraz twoja matka również nie jesteście do końca ludźmi, w przeciwieństwie do nich, żyjecie.
Po jego słowach wymieniłem zdziwione a zarazem przestraszone spojrzenia z moimi towarzyszami. Jak nie byli ludźmi to czym? Może kimś o wiele potężniejszym od nas? Po raz kolejny dziękowałem sobie, że jednak nie zdecydowaliśmy się na atak.
-Nie dziwi mnie to, że są na nas wściekli. W końcu odebraliśmy im ich domy- odpowiedziała złotowłosa, nie zadowolona z przebiegu rozmowy.
-Takim ścierwom nic się nie należy.- warknął, czerwieniejąc się na twarzy ze złości. Widocznie miał dosyć tej sprzeczności poglądów, więc odmaszerował bez słowa z pokoju. Dziewczyna, imieniem Annie zajęła miejsce ojca na kanapie i spojrzała pustym wzrokiem w ogień. Przez chwilę staliśmy bez ruchu. Nie byliśmy pewni co dalej. Gdyby tylko była człowiekiem moglibyśmy przemknąć obok niej bezszelestnie, niezauważalnie. Jednakże była czymś zupełnie innym. Zanim zdążyliśmy zrobić cokolwiek, usłyszeliśmy jej głos.
-Wiem, że tam jesteście. Wychodźcie.- mówiła to obojętnym tonem, nadal wpatrując się w rozpalone ognisko. Laurence i Adam spojrzeli na mnie pytająco, jak gdybym to ja był ich mentorem. Nie chciałem pełnić tej funkcji. Teraz ich życie spoczywało na moich barkach. Wiedziałem jedno, nie mogliśmy się ukrywać za tą kotarą w nieskończoność. W końcu, po dłuższej chwili zdecydowanym ruchem odsłoniłem zasłonę ukazując naszą kryjówkę. Nawet wtedy młoda panienka nie raczyła objąć nas wzrokiem. Zacząłem wolno kroczyć ku niej, a za mną moi towarzysze. Z każdym krokiem obawiałem się, że za moment wydarzy się coś strasznego. Gdy w końcu byłem już w stanie ujrzeć jej twarz, ogarnął mnie wstyd. Podczas gdy my byliśmy brudni i zaniedbani, Annie ubrana w elegancką sukienkę emanowała blaskiem i dostojnością. Także niewłaściwe wydawało mi się teraz stać i patrząc na nią jak równy z równym. Nie zastanawiając się nad tym co robię padłem przed nią na kolana i spuściłem głowę na znak szacunku. Być może nie byłem aż tak zbuntowany i nieokrzesany jak inne wampiry. Sądziłem, że zaraz Adam i Laurence uczynią to samo, niestety przeliczyłem się. Stali wyprostowani i dumni trzymając się swoich racji. Dla nich to wampir stał wyżej od marnego człowieka. Dziewczyna jednak nie zwracała na nich uwagi tylko na mnie. Po chwili wciągnęła niepewnie swoją kruchą dłoń i położyła na moim policzku. Jej ciepło i delikatność uderzyły mnie z taką siłą, że odruchowo wycofałem się.
-Nie...nie bój się mnie.- zaoponowała z pośpiechem, również osuwając się na kolana.- Ja sie ciebie nie boję.
-Niech panienka nie klęczy.- odparłem wstydliwie, unikając patrzenia jej w oczy.
-Wstanę, gdy ty wstaniesz.- powiedziała już śmielej, wyciągając ponownie do mnie dłoń. Dopiero po dłuższej chwili byłem w stanie spojrzeć w jej bursztynowe, ciepłe oczy. Nie widziałem w jej spojrzeniu ani krzty obrzydzenia a co dopiero strachu. Wstałem wolno, po czym ująłem najdelikatniej jak potrafiłem jej dłoń by pomóc jej wstać.
-Jak masz na imię?- spytała, patrząc mi prosto w oczy.
-Carter, pani.- odpowiedziałem, kłaniając się lekko. Widząc, że zaraz zada kolejne pytanie, tym razem ja przejąłem inicjatywę.- Wybacz mi, pani, że o to pytam...ale czym dokładnie panienka jest...?
-Czarownicą.- odparła bez zastanowienia, jednakże po jej minie widać było, że czuła iż zbytnio się pospieszyła.- Pochodzę z rodu Salem.
Nie było czasu na powolne poznawanie się czy oswajanie. W każdej chwili ktoś mógł wejść. Trzeba było wykorzystać okazję.
-Mój przyjaciel prawdopodobnie się tutaj teraz znajduje. Został porwany. Czy...czy mogłaby pani...czy panienka mogłaby mnie do niego doprowadzić? Byłbym dozgonnie wdzięczny.- mówiłem, nie spuszczając z niej wzroku i w dalszym ciągu trzymając jej dłoń. Jednakże zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć rozległ się huk, wystrzał z pistoletu. Odwróciłem się dokładnie w momencie gdy Adam padł na ziemię.
-Tato, nie!- wrzasnęła Annie, jednak na niewiele się to zdało. Zanim zdążyłem zareagować, rozległ się kolejny strzał tym razem wymierzony w Laurenca. Byłem bezradny. Teraz mogłem ratować tylko siebie...
Koniec częsci I
C.D. nastąpi...
[Witam:) Tak więc rozdział trochę odbiegający od głównej fabuły, chciałam wam jednak przybliżyć nieco przeszłość Cartera, Jacka i Annie. Pojawi się part II jeszcze w tym tygodniu. I przed świętami, bądź w samą Wigilię mam zamiar dodać jeszcze rozdział ala świąteczny, tak wyjątkowo :D Nie wiem czy wszyscy przeczytali wiadomość na fb, ale pojawi się nowy blog z całkiem nowym opowiadaniem. I być może już w styczniu, a najpóźniej pod koniec stycznia, gdyż wtedy mam ferie :) No to to na tyle, mam nadzieję, że się rozdział spodobał :) Pozdrawiam]
Subskrybuj:
Posty (Atom)