czwartek, 23 lipca 2015

Jack&Annie

Jack nie przysłuchiwał się zbytnio kłótni między Charlie'em a Maggie. Jego umysł zajęty był bardziej troską o Annie i innych. Dlaczego ten seans trwa tak długo? Przecież, gdyby skończyli przyszliby tutaj by ich zawiadomić. Jedynym sensownym wytłumaczeniem jest, że coś się stało. Przewidywał same, czarne scenariusze. W pewnym momencie, po prostu wstał i zaczął przechadzać się po pokoju, nie mogąc już opanować emocji. Na dodatek zaczął go męczyć pulsujący ból głowy. Momentami musiał, wręcz zmuszać się, by nie pobiec prosto do salonu by zobaczyć na własne oczy czy wszystko w porządku.
-Jack, czy wszystko okej? Jack!
Z zamyśleń wyrwało go pytanie Maggie. Zareagował jednak dopiero po paru sekundach. Spojrzał na nich. Przestali się już kłócić, a swoje spojrzenia utkwili w nim.
-Co? Ach tak, wszystko w porządku. Tylko… boli mnie głowa. Za moment wrócę.- odpowiedział szybko, po czym zniknął w toalecie zamykając za sobą drzwi.
-To wampiry miewają migreny?- zdążyła jeszcze spytać, na co Charlie tylko wzruszył ramionami.
To wszystko robiło się nie do wytrzymania. Obie dłonie przycisnął do skroni i zacisnął zęby. Coś było stanowczo nie tak. Wampir dosłownie czuł, że zaraz jego głowa eksploduje. Miał ochotę krzyczeć. Lekko zataczając się, podszedł do umywalki. Napuścił trochę lodowatej wody, po czym przemył twarz kilkakrotnie.
-Weź się w garść.- powtarzał szeptem do siebie kilkakrotnie, próbując trzymać się zdrowych zmysłów. W tym domu, w takich okolicznościach przychodziło mu to z coraz większą trudnością. Nagle z kranu wystrzelił strumień szkarłatnego płynu. Od razu wyczuł, że to krew. Próbował zakręcić kurek, jednak krew w dalszym ciągu wypełniała umywalkę. Już chciał wołać Maggie i Charlie'ego, gdy kątek oka zauważył w lusterku, naprzeciwko, że ktoś za nim stoi. Odruchowo odwrócił się błyskawicznie. Metr dalej stał jedenastoletni chłopiec o czarnych włosach i oczach. Był nienaturalnie blady, a na jego ustach widniał pełen okrucieństwa uśmiech. Był to syn Stana, Will. Ciągle napływająca krew przepełniła już umywalkę i zaczęła lać się na podłogę. Jack jednak, jakby tego nie zauważał. Cofnął się tak, że plecami dotykał teraz ściany. Nie mógł wydobyć z siebie głosu by kogoś zawołać, nie mógł nawet się ruszyć. Przez twarz chłopca przepłynęło kilka czarnych żył.
-Pobawimy się?- spytał przyjacielsko, jednakże jego twarz wyrażała kompletnie coś innego. Zaczął zbliżać się wolno w kierunku wampira napawając się jego lękiem. Jack naprawdę chciał coś zrobić, cokolwiek, ale jakaś siła nadprzyrodzona blokowała go. Gdy chłopiec był już zaledwie kilka centymetrów od niego, nagle, ku jego głębokiemu zaskoczeniu przytulił go mocno do siebie. Był zdecydowanie za silny jak na dziecko, niemalże łamał łamał mu żebra. W pewnym momencie chłopiec zniknął, a Jack poczuł jak gdyby coś rozsadzało mu wnętrzności. Upadł na kolana i aż skulił się z bólu. Krew zaczęła przenikać już do drugiego pokoju, chociaż kran już był suchy. Gdy już myślał, że zemdleje z bólu, poczuł niewiarygodną odmianę. W jednej chwili nic już nie go nie bolało, nie czuł już żadnego niepokoju. Wstał z podłogi i otrzepał spodnie z krwi tak, że płyn znajdował się teraz na jego dłoniach. Na jego usta wkradł się identyczny uśmiech jak u Willa. Przyjrzał się swojej dłoni z ciekawością, po czym włożył palec do ust. Przymknął oczy, rozkoszując się eksplozją smaku w ustach. Rozległo się donośne pukanie.
-Jack, wszystko w porządku?- odezwała się zatroskana Maggie. Gdy przez dłuższą chwilę nie odpowiadał, dziewczyna zaczęła z całej siły walić pięściami krzycząc jego imię, aż w końcu Charlie wyważył drzwi.
-Jack! Co się stało? To twoja krew?
Maggie jako pierwsza znalazła się przy Jacku oglądając go ze wszystkich stron z paniką. Mężczyzna natomiast był niezwykle opanowany.
-Wszystko w porządku. Pójdę odszukać Annie. Zostańcie tutaj.- powiedział z powagą i nie zważając na protesty Maggie i Charlie'ego wyszedł z pokoju.
***
Annie szukała ich chyba we wszystkich pokojach, ale nigdzie nie było po nich śladu. W końcu, zrezygnowana wróciła do salonu na dole, gdzie wszystko się zaczęło. Miała małą nadzieję, że może jednak któryś z nich tutaj wrócił. Widząc pusty pokój kompletnie się załamała. Niemalże przeoczyła jeden mały szczegół, który uległ zmianie. Mianowicie, w kominku palił się ogień. Po tych wszystkich niesamowitych zdarzeniach takie coś przestało na niej robić wrażenie. Usiadła na kanapie i podkuliła nogi do siebie.
-Annie, skup się, skup się.- powtarzała szeptem do siebie, rozglądając się bacznie po ciemnych kątach salonu.- To są duchy. Nie po raz pierwszy masz z nimi do czynienia.
Nagle ją olśniło. Poczuła się jak kompletna idiotka. Była tak przerażona i przytłoczona ostatnimi wydarzeniami, że cała jej wiedza odnośnie duchów gdzieś uleciała. Aby wypędzić ducha, a jednocześnie uwolnić jego duszę należy zniszczyć prochy bądź przedmiot z którym związany był za życia. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej wstała, zaczęła przetrząsać każdy kąt salonu. Co jakiś czas przerywała, przestraszona jakimiś dziwnymi odgłosami, które okazywały się jedynie trzaskaniem ognia w kominku. Nie wiedziała ile czasu upłynęło, ale miała wrażenie, że sprawdziła już wszystko w tym pokoju. A jednak, wyczuwała, że coś tutaj jest. Była o tym przekonana. Pokój wyglądał jakby przeszło przez niego tornado. Zrezygnowana, podeszła do kominka by trochę się rozgrzać. Dopiero teraz, gdy stała tak blisko dostrzegła powyżej cegłę od kominka, która nie pasowała do reszty. Była powycierana ze wszystkich stron, jak gdyby była wielokrotnie wyciągana. Bez zastanowienia chwyciła za nią i pociągnęła do siebie. Jej oczom ukazała się mała, drewniana szkatułka. Była cała zakurzona oraz oplątana pajęczynami. Wyjęła ją ostrożnie i zdmuchnęła kurz z wierzchu. Następnie otworzyła ją ostrożnie w obawie by się nie rozpadła. W środku znalazła kilka rodzinnych zdjęć państwa Montrose, jakieś rysunki oraz ampułka z kilkoma czarnymi włosami. Znalazła to czego szukała.
-Annie.
Odezwał się głos z końca pokoju. Czarownica tak się wystraszyła, że upuściła szkatułkę na podłogę. Ampułka potoczyła się po podłodze i pod kanapą. To był Jack. W pierwszym momencie Annie chciał pobiec do niego i rzucić się mu w ramiona. Jednakże, wraz z jego przybyciem wyczuła coś jeszcze, coś mrocznego co z nim tutaj przyszło. Po za tym ta cała krew, którą był przesiąknięty. Coś złego się wydarzyło. To już nie był Jack. Jeśli nie przeczucie to niepokojący uśmiech oraz spojrzenie jej to zasygnalizowały.
-Szukałem cię wszędzie. Co kombinujesz?- spytał, podchodząc do niej wolno. Annie automatycznie zaczęła się wycofywać. Ukradkiem szukała wzrokiem czegoś czym mogłaby się obronić. Chwyciła za pogrzebacz i wyciągnęła go przed siebie, przybierając pozycję obronną.
-Nie zbliżaj się do mnie. Nie wiem czyj jesteś, ale z pewnością nie Jackiem!- wrzasnęła.- Dlaczego nie pokażesz swojej prawdziwej twarzy?!
Mężczyzna nie zareagował w żaden sposób, po prostu podążał do przodu.
-Myślisz, że możesz zrobić mi tym krzywdę? Jesteś śmieszna.- odparł z pogardą w głosie. Nagle, w jednym momencie znalazł się tuż obok niej. Chwycił za pogrzebacz, po czym złamał go w pół. Następnie odepchnął ją z taką siłą, że uderzyła w przeciwległą ścianę i upadła na podłogę. Uniosła dłoń, by użyć mocy, jednak nic się nie wydarzyło. Magia tutaj nie działała. Próbowała wstać, jednak nadal była lekko ogłuszona i nie była w stanie odeprzeć kolejnego ataku. Zanim zdążyła się zorientować Jack był już obok niej. Przewrócił ją z powrotem na plecy, po czym zacisnął dłonie na jej szyi. Annie szybko zaczęła brakować powietrza. Szamotała się, rzucała, próbowała się jakoś bronić, ale nie miała szans w porównaniu z opętanym przez złowrogie siły wampirem. Miała małą nadzieję, że może Jack w ostatnim momencie opamięta się, dostrzeże Annie, zacznie walczyć z tym co go zaatakowało. Niestety na nic takiego się nie zapowiadało. Jack miał prawdziwy, nieokiełznany szał w oczach. Patrzył na nią z czystą nienawiścią. Annie czuła, że za moment utraci przytomność. Rozłożyła dłonie i zaczęła po omacku szukać czegokolwiek do obrony. Chciała dosięgnąć złamaną końcówkę pogrzebacza. Natrafiła jednak na coś innego. Mały, śliski, podłużny przedmiot. Resztkami sił zacisnęła dłoń na ampułce i rzuciła w kierunku kominka. W tym samym momencie Jack wydał z siebie przerażający okrzyk. Puścił jej szyję i przetoczył się na bok. Ciemny dym uleciał z jego naprężonego ciała i po kilku sekundach rozpłynął się. Annie kaszlała przez dłuższy moment nie mogąc się ruszyć. Jack jako pierwszy odzyskał zdolność poruszania się. Uklęknął nad dziewczyną i spojrzał na nią z bólem i skruchą.
-Kochanie, Annie. Tak bardzo mi przykro. Ja… widziałem to, przyglądałem się temu, ale nie mogłem nic zrobić. Ja…- zaczął się tłumaczyć. Annie jednak uciszyła go jednym gestem z łzami w oczach przytuliła się mocno do niego.
-Wiesz, wszystko wiem.- odpowiedziała, po czym dotknęła jego policzka.- Już wiem co musimy zrobić. Znajdźmy resztę.
Jack pokiwał głową, po czym ponownie wziął ją w ramiona. Trwali w tej pozycji przez dłuższą chwilę by uspokoić się, zebrać siły. Annie, przyglądając się pozostałości z płonącej ampułki obmyślała plan działania.
***
1992
Zbliżała się pięćsetna rocznica Jacka i Annie. Brzmiało to trochę komicznie, ale tyle właśnie byli ze sobą jako para. Nic nie wydawało się być odpowiednim prezentem by uczcić tak szczęśliwy i owocny związek. Jack radził się już wszystkich swoich przyjaciół, nawet Brandona, który zresztą zaproponował mu kupno nowego wydania Kamasutry. Dzień, w którym się poznali, dwunastego grudnia i w którym się zakochali w sobie bez pamięci nadciągał.
-Wiesz, że nie musisz mi nic dawać, kochanie.- powtarzała mu już po raz kolejny, wiedząc nad czym się głowi, nawet, gdy nie wspomniał o tym słowem.
-Wiem, ale ja chcę.- odpowiedział, biorąc ją w ramiona. Jesteś dla mnie najważniejsza.- Chce dać ci wszystko czego pragniesz.
-Mam już wszystko. No może poza jakimś konkretnym zajęciem. Strasznie mi się nudzi.- stwierdziła ze skwaszoną miną, po czym dała mu krótkiego całusa i odsunęła się.- Sabat mamy raz w miesiącu. Wtedy jest dużo roboty, ale to jest tylko jeden dzień.
To był impuls dla Jacka, który wykorzystał maksymalnie te dwadzieścia cztery godziny, które mu pozostały. Nie spał w nocy, nie pożywiał się i cały dzień był poza domem. Annie usiłowała dowiedzieć się czegoś od Brandona lub Cartera, ale oni milczeli jak zaklęci. Nazajutrz o szóstej rano Jack obudził dziewczynę z wielkim bukietem czerwonych róż, jej ulubionych. Następnie bez słowa wstępu zaprowadził do samochodu i odjechali. Annie nawet nie próbowała dowiedzieć się gdzie jadą. Po jego minie wiedziała, że i tak by jej nie powiedział. Podróż nie trwała długo, bo jakieś dziesięć minut.
-Gdzie jesteśmy?- spytała rozglądając się dookoła. Nie rozpoznawała jednak tych rejonów, gdyż nie często przyjeżdżała do miasta. Byli w centrum Noir Seraphin Hill, przed niewielkim budynkiem w remoncie.
-Wejdźmy do środka. Za moment wszystkiego się dowiesz.- wyjaśnił podekscytowany biorąc ją za rękę. May dzwoneczek poruszył się lekko, gdy wchodzili do budynku. W środku stał mężczyzna w średnim wieku i rozmawiał z robotnikiem. Widząc ich uśmiechnął się i podszedł do nich.

-Witajcie, jestem Joe, właściciel tego gniazdka.- przedstawił się pokazując przestrzeń wokół siebie z dumą.
-A, przepraszam bardzo, co to za gniazdko?- spytała nieco zdezorientowana, nie wiedząc już o co tutaj chodzi.
-To, droga Annie jest twoje nowe miejsce pracy. Kawiarnia Angel's Cafee. Jest jeszcze w remoncie, ale niedługo będzie gotowa. Przepraszam na moment.- uśmiechnął się raz jeszcze i poszedł na zaplecze.
-I jak?- spytał w końcu Jack. Widząc minę Annie, zaczął pospiesznie wyjaśniać.- Bo, kochanie, mówiłaś zawsze, że pragniesz jakiejś pracy. Znam Joe'ego od dłuższego czasu. Zaproponował ci pracę kelnerki. Jeśli ci się nie podoba…
-Och, Jack.- przerwała mu Annie kręcąc głową, po czym rzuciła mu się w objęcia.- Jesteś najlepszym chłopakiem na świecie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz