Jack
nie przysłuchiwał się zbytnio kłótni między Charlie'em a
Maggie. Jego umysł zajęty był bardziej troską o Annie i innych.
Dlaczego ten seans trwa tak długo? Przecież, gdyby skończyli
przyszliby tutaj by ich zawiadomić. Jedynym sensownym wytłumaczeniem
jest, że coś się stało. Przewidywał same, czarne scenariusze. W
pewnym momencie, po prostu wstał i zaczął przechadzać się po
pokoju, nie mogąc już opanować emocji. Na dodatek zaczął go
męczyć pulsujący ból głowy. Momentami musiał, wręcz zmuszać
się, by nie pobiec prosto do salonu by zobaczyć na własne oczy
czy wszystko w porządku.
-Jack,
czy wszystko okej? Jack!
Z
zamyśleń wyrwało go pytanie Maggie. Zareagował jednak dopiero po
paru sekundach. Spojrzał na nich. Przestali się już kłócić, a
swoje spojrzenia utkwili w nim.
-Co?
Ach tak, wszystko w porządku. Tylko… boli mnie głowa. Za moment
wrócę.- odpowiedział szybko, po czym zniknął w toalecie
zamykając za sobą drzwi.
-To
wampiry miewają migreny?- zdążyła jeszcze spytać, na co Charlie
tylko wzruszył ramionami.
To
wszystko robiło się nie do wytrzymania. Obie dłonie przycisnął
do skroni i zacisnął zęby. Coś było stanowczo nie tak. Wampir
dosłownie czuł, że zaraz jego głowa eksploduje. Miał ochotę
krzyczeć. Lekko zataczając się, podszedł do umywalki. Napuścił
trochę lodowatej wody, po czym przemył twarz kilkakrotnie.
-Weź
się w garść.- powtarzał szeptem do siebie kilkakrotnie, próbując
trzymać się zdrowych zmysłów. W tym domu, w takich
okolicznościach przychodziło mu to z coraz większą trudnością.
Nagle z kranu wystrzelił strumień szkarłatnego płynu. Od razu
wyczuł, że to krew. Próbował zakręcić kurek, jednak krew w
dalszym ciągu wypełniała umywalkę. Już chciał wołać Maggie i
Charlie'ego, gdy kątek oka zauważył w lusterku, naprzeciwko, że
ktoś za nim stoi. Odruchowo odwrócił się błyskawicznie. Metr
dalej stał jedenastoletni chłopiec o czarnych włosach i oczach.
Był nienaturalnie blady, a na jego ustach widniał pełen
okrucieństwa uśmiech. Był to syn Stana, Will. Ciągle napływająca
krew przepełniła już umywalkę i zaczęła lać się na podłogę.
Jack jednak, jakby tego nie zauważał. Cofnął się tak, że
plecami dotykał teraz ściany. Nie mógł wydobyć z siebie głosu
by kogoś zawołać, nie mógł nawet się ruszyć. Przez twarz
chłopca przepłynęło kilka czarnych żył.
-Pobawimy
się?- spytał przyjacielsko, jednakże jego twarz wyrażała
kompletnie coś innego. Zaczął zbliżać się wolno w kierunku
wampira napawając się jego lękiem. Jack naprawdę chciał coś
zrobić, cokolwiek, ale jakaś siła nadprzyrodzona blokowała go.
Gdy chłopiec był już zaledwie kilka centymetrów od niego, nagle,
ku jego głębokiemu zaskoczeniu przytulił go mocno do siebie. Był
zdecydowanie za silny jak na dziecko, niemalże łamał łamał mu
żebra. W pewnym momencie chłopiec zniknął, a Jack poczuł jak
gdyby coś rozsadzało mu wnętrzności. Upadł na kolana i aż
skulił się z bólu. Krew zaczęła przenikać już do drugiego
pokoju, chociaż kran już był suchy. Gdy już myślał, że
zemdleje z bólu, poczuł niewiarygodną odmianę. W jednej chwili
nic już nie go nie bolało, nie czuł już żadnego niepokoju. Wstał
z podłogi i otrzepał spodnie z krwi tak, że płyn znajdował się
teraz na jego dłoniach. Na jego usta wkradł się identyczny uśmiech
jak u Willa. Przyjrzał się swojej dłoni z ciekawością, po czym
włożył palec do ust. Przymknął oczy, rozkoszując się eksplozją
smaku w ustach. Rozległo się donośne pukanie.
-Jack,
wszystko w porządku?- odezwała się zatroskana Maggie. Gdy przez
dłuższą chwilę nie odpowiadał, dziewczyna zaczęła z całej
siły walić pięściami krzycząc jego imię, aż w końcu Charlie
wyważył drzwi.
-Jack!
Co się stało? To twoja krew?
Maggie
jako pierwsza znalazła się przy Jacku oglądając go ze wszystkich
stron z paniką. Mężczyzna natomiast był niezwykle opanowany.
-Wszystko
w porządku. Pójdę odszukać Annie. Zostańcie tutaj.- powiedział
z powagą i nie zważając na protesty Maggie i Charlie'ego wyszedł
z pokoju.
***
Annie
szukała ich chyba we wszystkich pokojach, ale nigdzie nie było po
nich śladu. W końcu, zrezygnowana wróciła do salonu na dole,
gdzie wszystko się zaczęło. Miała małą nadzieję, że może
jednak któryś z nich tutaj wrócił. Widząc pusty pokój
kompletnie się załamała. Niemalże przeoczyła jeden mały
szczegół, który uległ zmianie. Mianowicie, w kominku palił się
ogień. Po tych wszystkich niesamowitych zdarzeniach takie coś
przestało na niej robić wrażenie. Usiadła na kanapie i podkuliła
nogi do siebie.
-Annie,
skup się, skup się.- powtarzała szeptem do siebie, rozglądając
się bacznie po ciemnych kątach salonu.- To są duchy. Nie po raz
pierwszy masz z nimi do czynienia.
Nagle
ją olśniło. Poczuła się jak kompletna idiotka. Była tak
przerażona i przytłoczona ostatnimi wydarzeniami, że cała jej
wiedza odnośnie duchów gdzieś uleciała. Aby wypędzić ducha, a
jednocześnie uwolnić jego duszę należy zniszczyć prochy bądź
przedmiot z którym związany był za życia. Nie zastanawiając się
ani chwili dłużej wstała, zaczęła przetrząsać każdy kąt
salonu. Co jakiś czas przerywała, przestraszona jakimiś dziwnymi
odgłosami, które okazywały się jedynie trzaskaniem ognia w
kominku. Nie wiedziała ile czasu upłynęło, ale miała wrażenie,
że sprawdziła już wszystko w tym pokoju. A jednak, wyczuwała, że
coś tutaj jest. Była o tym przekonana. Pokój wyglądał jakby
przeszło przez niego tornado. Zrezygnowana, podeszła do kominka by
trochę się rozgrzać. Dopiero teraz, gdy stała tak blisko
dostrzegła powyżej cegłę od kominka, która nie pasowała do
reszty. Była powycierana ze wszystkich stron, jak gdyby była
wielokrotnie wyciągana. Bez zastanowienia chwyciła za nią i
pociągnęła do siebie. Jej oczom ukazała się mała, drewniana
szkatułka. Była cała zakurzona oraz oplątana pajęczynami. Wyjęła
ją ostrożnie i zdmuchnęła kurz z wierzchu. Następnie otworzyła
ją ostrożnie w obawie by się nie rozpadła. W środku znalazła
kilka rodzinnych zdjęć państwa Montrose, jakieś rysunki oraz
ampułka z kilkoma czarnymi włosami. Znalazła to czego szukała.
-Annie.
Odezwał
się głos z końca pokoju. Czarownica tak się wystraszyła, że
upuściła szkatułkę na podłogę. Ampułka potoczyła się po
podłodze i pod kanapą. To był Jack. W pierwszym momencie Annie
chciał pobiec do niego i rzucić się mu w ramiona. Jednakże, wraz
z jego przybyciem wyczuła coś jeszcze, coś mrocznego co z nim
tutaj przyszło. Po za tym ta cała krew, którą był przesiąknięty.
Coś złego się wydarzyło. To już nie był Jack. Jeśli nie
przeczucie to niepokojący uśmiech oraz spojrzenie jej to
zasygnalizowały.
-Szukałem
cię wszędzie. Co kombinujesz?- spytał, podchodząc do niej wolno.
Annie automatycznie zaczęła się wycofywać. Ukradkiem szukała
wzrokiem czegoś czym mogłaby się obronić. Chwyciła za pogrzebacz
i wyciągnęła go przed siebie, przybierając pozycję obronną.
-Nie
zbliżaj się do mnie. Nie wiem czyj jesteś, ale z pewnością nie
Jackiem!- wrzasnęła.- Dlaczego nie pokażesz swojej prawdziwej
twarzy?!
Mężczyzna
nie zareagował w żaden sposób, po prostu podążał do przodu.
-Myślisz,
że możesz zrobić mi tym krzywdę? Jesteś śmieszna.- odparł z
pogardą w głosie. Nagle, w jednym momencie znalazł się tuż obok
niej. Chwycił za pogrzebacz, po czym złamał go w pół. Następnie
odepchnął ją z taką siłą, że uderzyła w przeciwległą ścianę
i upadła na podłogę. Uniosła dłoń, by użyć mocy, jednak nic
się nie wydarzyło. Magia tutaj nie działała. Próbowała wstać,
jednak nadal była lekko ogłuszona i nie była w stanie odeprzeć
kolejnego ataku. Zanim zdążyła się zorientować Jack był już
obok niej. Przewrócił ją z powrotem na plecy, po czym zacisnął
dłonie na jej szyi. Annie szybko zaczęła brakować powietrza.
Szamotała się, rzucała, próbowała się jakoś bronić, ale nie
miała szans w porównaniu z opętanym przez złowrogie siły
wampirem. Miała małą nadzieję, że może Jack w ostatnim momencie
opamięta się, dostrzeże Annie, zacznie walczyć z tym co go
zaatakowało. Niestety na nic takiego się nie zapowiadało. Jack
miał prawdziwy, nieokiełznany szał w oczach. Patrzył na nią z
czystą nienawiścią. Annie czuła, że za moment utraci
przytomność. Rozłożyła dłonie i zaczęła po omacku szukać
czegokolwiek do obrony. Chciała dosięgnąć złamaną końcówkę
pogrzebacza. Natrafiła jednak na coś innego. Mały, śliski,
podłużny przedmiot. Resztkami sił zacisnęła dłoń na ampułce i
rzuciła w kierunku kominka. W tym samym momencie Jack wydał z
siebie przerażający okrzyk. Puścił jej szyję i przetoczył się
na bok. Ciemny dym uleciał z jego naprężonego ciała i po kilku
sekundach rozpłynął się. Annie kaszlała przez dłuższy moment
nie mogąc się ruszyć. Jack jako pierwszy odzyskał zdolność
poruszania się. Uklęknął nad dziewczyną i spojrzał na nią z
bólem i skruchą.
-Kochanie,
Annie. Tak bardzo mi przykro. Ja… widziałem to, przyglądałem się
temu, ale nie mogłem nic zrobić. Ja…- zaczął się tłumaczyć.
Annie jednak uciszyła go jednym gestem z łzami w oczach przytuliła
się mocno do niego.
-Wiesz,
wszystko wiem.- odpowiedziała, po czym dotknęła jego policzka.-
Już wiem co musimy zrobić. Znajdźmy resztę.
Jack
pokiwał głową, po czym ponownie wziął ją w ramiona. Trwali w
tej pozycji przez dłuższą chwilę by uspokoić się, zebrać siły.
Annie, przyglądając się pozostałości z płonącej ampułki
obmyślała plan działania.
***
1992
Zbliżała
się pięćsetna rocznica Jacka i Annie. Brzmiało to trochę
komicznie, ale tyle właśnie byli ze sobą jako para. Nic nie
wydawało się być odpowiednim prezentem by uczcić tak szczęśliwy
i owocny związek. Jack radził się już wszystkich swoich
przyjaciół, nawet Brandona, który zresztą zaproponował mu kupno
nowego wydania Kamasutry. Dzień, w którym się poznali, dwunastego
grudnia i w którym się zakochali w sobie bez pamięci nadciągał.
-Wiesz,
że nie musisz mi nic dawać, kochanie.- powtarzała mu już po raz
kolejny, wiedząc nad czym się głowi, nawet, gdy nie wspomniał o
tym słowem.
-Wiem,
ale ja chcę.- odpowiedział, biorąc ją w ramiona. Jesteś dla mnie
najważniejsza.- Chce dać ci wszystko czego pragniesz.
-Mam
już wszystko. No może poza jakimś konkretnym zajęciem. Strasznie
mi się nudzi.- stwierdziła ze skwaszoną miną, po czym dała mu
krótkiego całusa i odsunęła się.- Sabat mamy raz w miesiącu.
Wtedy jest dużo roboty, ale to jest tylko jeden dzień.
To
był impuls dla Jacka, który wykorzystał maksymalnie te dwadzieścia
cztery godziny, które mu pozostały. Nie spał w nocy, nie pożywiał
się i cały dzień był poza domem. Annie usiłowała dowiedzieć
się czegoś od Brandona lub Cartera, ale oni milczeli jak zaklęci.
Nazajutrz o szóstej rano Jack obudził dziewczynę z wielkim
bukietem czerwonych róż, jej ulubionych. Następnie bez słowa
wstępu zaprowadził do samochodu i odjechali. Annie nawet nie
próbowała dowiedzieć się gdzie jadą. Po jego minie wiedziała,
że i tak by jej nie powiedział. Podróż nie trwała długo, bo
jakieś dziesięć minut.
-Gdzie
jesteśmy?- spytała rozglądając się dookoła. Nie rozpoznawała
jednak tych rejonów, gdyż nie często przyjeżdżała do miasta.
Byli w centrum Noir Seraphin Hill, przed niewielkim budynkiem w
remoncie.
-Wejdźmy
do środka. Za moment wszystkiego się dowiesz.- wyjaśnił
podekscytowany biorąc ją za rękę. May dzwoneczek poruszył się
lekko, gdy wchodzili do budynku. W środku stał mężczyzna w
średnim wieku i rozmawiał z robotnikiem. Widząc ich uśmiechnął
się i podszedł do nich.
-Witajcie,
jestem Joe, właściciel tego gniazdka.- przedstawił się pokazując
przestrzeń wokół siebie z dumą.
-A,
przepraszam bardzo, co to za gniazdko?- spytała nieco
zdezorientowana, nie wiedząc już o co tutaj chodzi.
-To,
droga Annie jest twoje nowe miejsce pracy. Kawiarnia Angel's Cafee.
Jest jeszcze w remoncie, ale niedługo będzie gotowa. Przepraszam na
moment.- uśmiechnął się raz jeszcze i poszedł na zaplecze.
-I
jak?- spytał w końcu Jack. Widząc minę Annie, zaczął
pospiesznie wyjaśniać.- Bo, kochanie, mówiłaś zawsze, że
pragniesz jakiejś pracy. Znam Joe'ego od dłuższego czasu.
Zaproponował ci pracę kelnerki. Jeśli ci się nie podoba…
-Och,
Jack.- przerwała mu Annie kręcąc głową, po czym rzuciła mu się
w objęcia.- Jesteś najlepszym chłopakiem na świecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz